wtorek, 25 grudnia 2007

Jest… dziwnie

Kilka ostatnich dni było naprawdę najbardziej najdziwniejszych z tych wszystkich, które dotąd przeżyłem i zapamiętałem. Stało się tak przez dorosłych (jak zwykle zresztą, bo to, co najbardziej najdziwniejsze, zawsze zdarza się przez nich), a raczej przez ich dziwne ruchy, których do dziś nie mogę zrozumieć. A także i przez to, że nasz dom zaczął w pewnym momencie wyglądać zupełnie inaczej.
Wszystko zaczęło się… no, kilka dni temu, kiedy nie przyszła do mnie moja niania, ale był za to i tata, i mama. Mama ani razu przez cały dzień nie zbliżyła się nawet do swojego komputera i już to było strasznie, ale to straaa-sznie najdziwniejsze. Za to zbliżała się do innych rzeczy, moja mama znaczy się – do niektórych nawet baaardzo blisko się zbliżała. Na przykład chodziła na kolanach i rękach (zupełnie jak pieski, które widuję z dziadkiem w parku!) po pokoju i machała po podłodze kawałkiem jakiejś szmatki. Od czasu do czasu moczyła tę szmatkę w takiej żółtej miednicy, która zwykle stoi w łazience, i znów zabierała się za to machanie. To machanie to było takie jakby głaskanie podłogi. Zupełnie nie wiem, za co moja mama tak tę podłogę głaskała, czyżby nie pamiętała już, jak ta podłoga kilka razy mnie kiedyś uderzyła w nosek? Mama za to powinna raczej też uderzać tę podłogę szmatką, a nie tak ją głaskać, miejsce przy miejscu. Bardzo się tym wszystkim zaniepokoiłem – tą mamy niepamięcią, tym głaskaniem, tym dziwnym maminym chodzeniem… – tak bardzo, że zacząłem pokrzykiwać na mamę, żeby przestała i w końcu pobawiła się trochę ze mną albo przynajmniej mnie zaczęła głaskać, nawet przez szmatkę, już trudno, bo w przeciwieństwie do podłogi mnie się takie głaskanie bardzo należy, ale to baaardzo. Ale mama tylko powtarzała: „Chłopie, cierpliwośśści, muszę to skończyć” i coraz bardziej się denerwowała, i coraz szybciej głaskała tę podłogę.
Tata też był zdenerwowany, bo choć nie chodził po podłodze jak piesek, to chodził ze mną na rękach i starał się mnie uspokoić, żebym się tak mu nie wyrywał z tych rąk do mamy. Jakoś mu się to nie udawało, uspokajanie znaczy się, ale nic w tym dziwnego przecież, skoro jego uspokajanie to było chodzenie tam, gdzie jest mama i pokazywanie mi tego, co ona robi. Wiadomo było przecież, że od tego pokazywania to ja jeszcze bardziej się wyrywać będę, bo te ruchy mamy były baaardzo, ale to bardzo najdziwniejsze.
Potem mama przestała głaskać podłogę i zamieniła się z tatą na chodzenie i trzymanie mnie na rękach. Ale wtedy z kolei tato zaczął robić jakieś dziwne rzeczy – na przykład chodził koło mojego krzesełka z jakąś inną szmatką i… on też, też głaskał to moje krzesełko, miejsce przy miejscu! No to o tatę też zacząłem się niepokoić, bo wprawdzie to moje krzesełko ani razu mnie nie uderzyło w nosek, ale zwykle mnie tak mocno trzyma i nie chce puścić do odkrywania różnych ciekawych rzeczy, że też nie ma za co go głaskać, tego mojego krzesełka. Naprawdę!
Tata jeszcze głaskał też lampę oraz tę szafę w przedpokoju, w której widać czasem różnych ludzi, na przykład kogoś zupełnie podobnego do mojej mamy (zwykle wtedy moja mama ma na rękach takiego małego dzidziusia, który się do mnie uśmiecha zawsze wtedy, jak ja się do niego uśmiecham – to też jest bardzo dziwne, ale na razie się nad tym nie zastanawiam). Za co je tak głaskał? Naprawdę nie wiem, więc mnie nie pytajcie.
Potem moja mama powiesiła w oknie w kuchni taką ciemnoczerwoną i przezroczystą szmatkę (a zwykle wisi tam przecież coś białego!) i zaczęła do tej szmatki przyczepiać takie złote kuleczki. Siedziałem sobie wtedy w moim wygłaskanym już przez tatę krzesełku i znów musiałem krzyczeć i piszczeć, bo to też bardzo najdziwniejsze było. Ale mama znów tylko się denerwowała i mówiła: „No już, łobuzie, jeszszsz-cze chwileczkę, no”. A już najbardziej nie mogłem wytrzymać, kiedy moja mama powiesiła na oknie takie dzwoneczki, które nagle… zaczęły świecić i migotać tak pięknie, że – rany!!!
A jeszcze na drugi dzień tato przyniósł nam takie zielone drzewko, które postawili z mamą w tym pokoju, gdzie się zwykle bawimy, na wygłaskanym (przez mamę) stoliku i powiesili na nim takie gwiazdeczki i te – gwiazdeczki – też – zaczęły – świecić! A w jeszcze następnym dniu – jakby jeszcze mało było tych dziwności i tego świecenia – mama pokazała mi, co to są ćwieczki (czy jakoś tak…) i jak działają. Otóż ćwieczki mogą mieć różne kształty i kolory, ale najważniejsze w nich jest to, że czasem świecą takim innym niż lampki i lampy światełkiem, takim chwiejnym, światełkiem znaczy się. I to też jest piękne, te ćwieczki znaczy się, lubię je, bo lubię, jak się świecą różne rzeczy, nawet chwiejnie.
No i wczoraj to już był naprawdę, ale to naprawdę najbardziej NAJNAJNAJ-dziwniejszy dzień ze wszystkich. Wieczorem poszliśmy do dziadków. I tam, u tych dziadków, był taki biały stół, na którym było naprawdę MNÓSTWO rzeczy do zrzucania. Ale to mnóstwo! Na początku jednak nikt się tym stołem nie interesował (mnie też nie pozwolili się nim interesować, ależ oni są, ci dorośli, naprawdę!), bo dorośli zaczęli się bawić w taką dziwną zabawę. Ta zabawa polegała na tym, że dorośli spotykali się dwójkami (no chyba że to była moja mama i ktoś, wtedy było nas trzech, bo moja mama cały czas mnie miała na rękach, żebym się nie bał – fajna jest, ta moja mama!) i wymieniali się takimi białymi cienkimi rzeczami, które wkładali sobie potem do buzi i coś do siebie jednocześnie mówili. Ze mną też się chcieli wymieniać, ale ja głupi nie jestem, trzymałem to moje białe, które też dostałem na początku tej zabawy, mocno w rączkach i nie dawałem sobie tego nikomu wyciągnąć. I wiecie co? Chyba to ja wygrałem, bo wszystkim te ich białe rzeczy znikły w ich buziach, a ja ze swoją zostałem. Hurra!
A potem wszyscy siedzieliśmy przy tym białym stole z rzeczami do zrzucania i dorośli brali z niego coraz to nowe rzeczy (one znikały i coraz mniej było takich, które by można przez zwykły przypadek zrzucić!) i wkładali je sobie do ust (zamiast je zrzucać! – no dziwni są, naprawdę, ci dorośli znaczy się). A ja tylko pokrzykiwałem i popiskiwałem cały prawie czas, bo już naprawdę miałem dość tego, że jeszcze niczego nie zrzuciłem. Wtedy moja mama brała mnie na chwilę na ręce i głaskała (no w końcu!) albo pocieszała, albo mówiła „dzyń-dzyń” (uwielbiam to), albo inne takie. I to w końcu była naprawdę moja prawdziwa mama, nie ta dziwna od głaskania podłogi i ćwieczek.
Więc w sumie wszystko skończyło się normalnie, nie dziwnie. I – dobrze! Bo w końcu mogłem spokojnie sobie zasnąć, u mamy, na rękach, przy tym białym coraz bardziej pustym stole.

sobota, 15 grudnia 2007

A-aa-le o co chodzi?

Na świecie jest kilka rzeczy, których nie lubię.
Przede wszystkim nie lubię, kiedy czegoś nie umiem (albo nie mogę) zrobić. Oj, jak ja się wtedy wkurzam! Ale to stra-szszsz-nie! Zaczynam krzyczeć i zaciskam piąstki. Oraz kręcę główką na boki, zupełnie jak mama, kiedy mówi: „Nie, chłopie, NIE WOLNO!” (zdecydowanie za często to mówi, swoją drogą). Muszę mieć wtedy, jak tak kręcę główką, zaciśnięte też oczka, bo inaczej za szybko widzę różne rzeczy i robi mi się od tego niedobrze. W sumie jednak, jak tak sobie o tym pomyślę, wkurzanie się wcale nie jest takie złe – bo po takim wkurzaniu się zawsze coś się zaczyna dziać, mama (zazwyczaj) albo inny dorosły bierze mnie szybko na ręce i już mi jest lepiej, i nawet zapominam, że czegoś nie umiałem (albo nie mogłem) zrobić.
Ostatnio najbardziej nie lubię, że nie umiem wstawać. To znaczy nie umiem zrobić tak, żeby już nie leżeć, żeby z tego leżenia siąść i sobie tak na siedząco oglądać świat. Bo wtedy świat jest zupełnie inny i zupełnie bardziej fajniejszy.
No więc z tym siadaniem to już tak próbuję od kilku dni. I nic. Potrafię tylko dźwignąć główkę i trochę siebie też, ale zaraz opadam, bo mnie z tego dźwigania się w brzuszku ciągnie i boleć zaczyna mnie też. Naprawdę nie wiem, jak to trzeba robić, żeby już siedzieć, nie leżeć, a wkurza mnie to tym bardziej, że dorośli zupełnie nie mają wyczucia i mają zwyczaj (czasem mam wrażenie, że trochę specjalnie!!) przegapiać ten moment, kiedy JA JUŻ NIE CHCĘ LEŻEĆ. I też dlatego muszę się wkurzać.
A przecież na pewno jest jakiś sposób, żeby wstać, prawda? Mam nawet wrażenie, że moja mama (przede wszystkim) oraz inni dorośli chcą mnie nauczyć siadać (czyżby im się już zupełnie nie chciało mną zajmować??). Na przykład kilka dni temu moja mama zrobiła tak bardzo dziwną rzecz, że się przez chwilę strasznie o nią martwiłem. Było to tak:
Leżałem sobie w łóżeczku (o, już zdecydowanie za długo!), a mama coś „szybciutko” („Skarbie, proszę cię, minutka, już szybciutko do ciebie idę”) kończyła robić na komputerze. Kilka razy spróbowałem się podnieść, ale mi się nie udało, jak zwykle. Wkurzyłem się więc wtedy okrrrop-nie, bo naprawdę nie wiem, jak mama mogła tak długo kazać mi czekać, i – jak mam to we zwyczaju – zacząłem to pokazywać, ale zdecydowanie bardziej niż zwykle. Moja mama chyba trochę się przestraszyła tego mojego wkurzenia, bo nie skończyła już robić tego na komputerze, co robiła (wiem, bo mi to potem powiedziała), tylko „szybciutko” (ale to naprawdę!) przybiegła do mojego łóżeczka, wzięła mnie na ręce i przytuliła.
Ale potem, jak już się uspokoiłem, położyła mnie znowu w łóżeczku i kiedy już miałem zacząć znów się wkurzać (no bo co ona sobie myśli), moja mama… położyła się sama obok mojego łóżeczka na podłodze!!! No, to było tak dziwne, że mnie zatkało coś w środku i wcale nie krzyknąłem, tylko patrzyłem, co mama dalej zrobi. A mama zaczęła – tak na leżąco – chwytać te drewienka, co są naokoło mojego łóżeczka i, trzymając się nich, wstawać. Mówiła przy tym do mnie: „Zobacz, łobuzie, to całkiem proste, na pewno potrafisz. I-ii-raz!”. Było to w sumie trochę śmieszne, że tak sobie moja mama leżała niby obok mnie, ale nie całkiem, i chwytała się mojego łóżeczka, jakby naprawdę nie miała tylu swoich własnych rzeczy do chwytania i w ogóle do-czegoś-z-nimi-robienia. Więc strasznie się roześmiałem z tego wszystkiego, bo zrozumiałem, że to znów jest jakaś dziwna zabawa mojej mamy, w której ja zupełnie nie wiem, o co chodzi. (I nie pytajcie mnie, o to, proszę, bo chociaż dobrze znam moją mamę, sam jej się nieraz dziwię i zrozumieć jej wcale nie mogę). Mama wyglądała śmiesznie, jej twarz robiła się coraz bardziej czerwona, wstała już tyle razy, że… no, bardzo dużo, na pewno, w dodatku myślę, że wcale jej nie było wygodnie ani ciepło na tej podłodze, przyjemnie też nie, bo tam twardo jest (wiem, bo przecież sam już kilka razy spotkałem się z podłogą). A ja sobie leżałem i miałem niezły widok i ciepło, i wygodnie, i w ogóle.
Mama w końcu chyba się znudziła, tak się sama bawiąc (i tak długo wytrzymała, jejciu!), więc siadła i zaczęła chwytać moją rączkę i przybliżać ją do tych łóżeczkowych drewienek. No, tu to już przestałem się śmiać i zacząłem znów się wkurzać, no bo jak tak można? Jakbym chciał, to już dawno bym się zaczął sam bawić z moją mamą, a skoro nie zacząłem, to chyba wiadomo, że nie chcę, nie? Ale moja mama w ogóle tego nie rozumiała. Musiałem więc znowu się wkurzyć, żeby przestała chwytać moją rączkę i ją przybliżać do tych drewienek.
Wtedy mama w końcu wstała z tej podłogi i takim smutnym głosem powiedziała: „No nic, chłopie, może następnym razem ci się uda”.
Ale co? Tego nie wiem do dziś. Do dziś też, niestety, wciąż nie umiem sam siadać, z leżenia znaczy się.

piątek, 7 grudnia 2007

Mikołaj się chowa

Ostatnio na nic nie mam czasu, bo tak dużo rzeczy jest do odkrywania, tak dużo się też dzieje.
Od kilku dni wszyscy na przykład mówią, że jakiś Mikołaj coś dla mnie przyniósł i pokazują mi wtedy różne nowe rzeczy. Ale ani razu nie pokazują mi tego Mikołaja. Zupełnie nie wiem, o co im chodzi, co z tym Mikołajem jest nie tak, że nie może sam mi przynieść tego, co daje innym. Ale już postanowiłem się nad tym dłużej nie zastanawiać, bo już w ogóle nie miałbym czasu na opowiadanie i inne ciekawe rzeczy.
Pierwszy więc był dziadek. Któregoś dnia po obiadku przyszedł do mnie z wielką folią (jejCIU, takiej to w życiu jeszcze nie widziałem!), a w niej miał dużo czerwonych rurek i innych rzeczy, też czerwonych. I zaczął tak pięknie tą folią szeleścić, że myślałem, że nie wytrzymam!
No bo przecież, czy ci wszyscy dorośli nie mogliby w końcu odkryć, że w życiu nie warto robić niczego więcej, tylko – SZELEŚCIĆ?! Folie miąć! Folią machać, trzepać, rzucać nią o ziemię i znów się za nią brać! Nie ma nic piękniejszego, naprawdę. Już sam nie wiem, jak ich do tego przekonać, tacy są tępi, że nie widzą tego, co najciekawsze! Powiem więcej: oni w ogóle na folię nigdy nie zwracają uwagi, dla nich liczy się zawsze tylko to, co kryje w sobie taka folia.
Więc na przykład dziadek, którego poza tym z folią bardzo lubię, też poszeleścił folią tylko chwilę (ale to, mówię wam: chwilunię!!!) i jak tylko wydobył z niej, z folii, znaczy się, te różne czerwone, rurki znaczy się i inne rzeczy, też czerwone, to zaraz odłożył ją na bok (folię!) i przestał się nią zajmować. Prawie się popłakałem! Potem jednak się okazało, że choć z szeleszczenia nici, to nie jest tak zupełnie źle: dziadek z tych czerwonych rurek i rzeczy innych, też czerwonych zrobił mi… huśtawkę. I powiedział: „Zobacz, jaką ci huśtawkę Mikołaj sprawił!”. Nic nie mówiłem, choć wydawało mi się, że to dziadek składał tę huśtawkę, nie jakiś tam Mikołaj.
Huśtawka jest super. Nie jest wprawdzie tak fajna jak te w parku (na nich to dopiero można się huśtać i śmiać!), ale najgorsza też nie jest. Choć oczywiście, gdybym mógł wybierać, wziąłbym sobie do zabawy folię.
Potem była mama. Przyszła z wielkich zakupów („Zobacz, łobuzie, pieluchyobiadkideserkichusteczki – wszystko tu tylko dla ciebie!”) i jak już się rozpakowała, powiedziała: „A, i Mikołaj mi coś dla ciebie dał” i wyciągnęła taką zielono-fioletową zabawkę. Ta zabawka to jest rkorkodyl. Tak powiedziała mama. I ten właśnie rkorkodyl (JEJciu, ten, kto go tak nazwał, głupi chyba był) siedzi sobie w łódeczce i …teruje. To znaczy nie wiem, o co dokładnie chodzi, ale to coś jak „paruje”, tylko jednak inaczej. Mama przyniosła mi w każdym razie tego rkorkodyla do kąpieli i zrobiła z nim takie coś, że on tak dziwnie zaskrzeczał i zaczął się ruszać. Ależ się wystraszyłem!!! Ale to strrrasznie!!! Mama musiała mnie wyciągnąć z wanienki i bardzo długo przytulać, żeby mi w końcu przestało się chcieć płakać.
Nie wiem, dlaczego ona też jest czasem taka tępa?! Przecież gdyby mi dała do kąpieli na przykład taką folię, wcale nie płakałbym, nigdy. I bym się bawił i grzeczny bym byłbym. Nie wiem, ani dziadek, ani mama, ani ten Mikołaj jakiś zupełnie nie wiedzą, czego potrzebuje dziecko, ja znaczy się, czego potrzebuję.
No a dziś była niania. Niania przyszła do mnie rano, jak zwykle, żeby mama mogła sobie gdzieś iść, i zaraz po „DzieńDObrrry!” powiedziała: „Popatrz, Mikołaj mi coś dał dla ciebie!” i wyciągnęła taką papierową torebkę w różne dziwne ludziki w czerwonych ubrankach. Bardzo fajna była ta torebka, nie powiem, oglądałem ją dłuuugo, choć nie tyle, ile bym chciał, bo mama się w końcu zniecierpliwiła, wyjęła mi z rąk tę torebkę (!!!) i powiedziała: „Chodź, zobaczymy, łobuzie, co ten Mikołaj dla ciebie przygotował tym razem, nie mogę się doczekać” i wyjęła z torebki… folię! No, ta może nie była tak duża jak dziadkowa (myślę, że dziadkowa jest najbardziej największa na świecie – martwię się o nią trochę, bo już od dawna jej nigdzie nie widzę), ale za to bardziej sztywna i szeleszcząca. Fajna!!
I wiecie co? Mama z nianią wyjęły z tej folii taką kolorową wieżę, którą mi wepchnęły do rączek, a folię… Ech, nie chce mi się nawet mówić.
Jacy ci dorośli jednak są tępi. Wszyscy!

poniedziałek, 26 listopada 2007

Rączki, rączki

Lubię poranki z moją mamą. Mama wtedy zwykle jest taka jakaś mało przytomna i na wiele rzeczy nie zwraca uwagi albo – zwraca ją za późno, czyli wtedy, gdy ja już zdążę coś chwycić, sprawdzić, polizać, zjeść, zrzucić, wylać, rozmazać, rozsypać… no, sami chyba zresztą wiecie, o co mi chodzi. W każdym razie: rano mam zwykle rączki pełne roboty. Póki moja mama nie zorientuje się, że coś jest nie tak. Ale, na szczęście, zwykle jej to chwilę zajmuje, więc moje rączki mają czas.
Na przykład dzisiaj. Mama posadziła mnie w moim krzesełku i poszła („szybciutko, maluszku, nie złość się”) coś jeszcze sprzątnąć w pokoju, żeby tego nie zobaczyła niania, jak do mnie przyjdzie. Chwilę i tak się złościłem, to jasne, ale zaraz zauważyłem, że na stole leżą gazety mamy i to akurat w takim miejscu, do którego łatwo mi było sięgnąć. Więc sięgnąłem, co było robić.
Gazety są super. Zupełnie inne w dotyku niż zabawki. Ale przede wszystkim gazety są płaskie. I mają kilka takich jakby warstw, które też, oczywiście, są płaskie i bez trudu się od siebie oddzielają. I jak się przewraca, te warstwy, znaczy się, to one tak jakby fajnie szeleszczą. Można te warstwy też zmiąć i wtedy one jeszcze bardziej szeleszczą, co jest jeszcze bardziej fajniejsze. A jeśli gazetę wziąć do buzi, to ona tak dziwnie smakuje, tak lekko mdło, ale nie jest to nieprzyjemny smak, tylko taki jakiś inny niż wszystkie te rzeczy, które chowają się w słoiczkach, zanim ich nie zjem, na obiadek na przykład. Ale przede wszystkim ta gazeta to tak dziwnie pachnie, takim czymś, czym nie pachnie nic innego, przynajmniej: nic z tych rzeczy, które dotąd poznałem. A kiedy spróbować gazetę ugryźć, to łatwo jest wyszarpać z niej małe kawałeczki, bo gazeta nie jest tak twarda jak na przykład stolik ani tak elastyczna jak chociażby ręka mamy. I te małe kawałeczki…
„Jo-A-chimmm!!!” – do kuchni wróciła, niestety, moja mama i od razu: zrobiła straszną minę, wyszarpała mi gazetę z rączki, wyszarpała mi małe kawałeczki gazety z drugiej rączki, chwyciła mnie za buzię i próbowała mnie zmusić do otwarcia jej, by zobaczyć, co mam tam w środku. Na szczęście byłem na tyle przytomny, że już przy strasznej minie mamy zdążyłem wszystko połknąć (nie było tego dużo, fakt, ale zawsze coś mi się udało przesunąć z buzi w głąb siebie i do środka brzuszka), więc mama niczego mi nie zabrała.
To dobrze, że moja mama nie jest tak bardzo szybka, wiecie? Dzięki temu mam szansę posmakować trochę różnych rzeczy i poznać więcej, niż chce mi na to pozwolić ona, moja mama znaczy się. I to dlatego mam czasem rączki pełne roboty. Dosłownie.

niedziela, 18 listopada 2007

Wyższość gruszeczki nad ziemniaczkiem oraz PREZY są głupie (beze mnie)

Po pierwsze to dziś jestem obrażony na moją mamę. No bo jak tak można? Przecież mama dobrze wie, że ja wcale NIE MUSZĘ spać, że wolałbym sobie w tym czasie odkrywać różne rzeczy – wolałby, choćby nie wiem co!!! To prawda, że już czasami nie mogę i w końcu zasypiam, ale robię to TYLKO DLATEGO, że dotąd myślałem, że kiedy ja śpię, mama robi sobie te swoje nudne rzeczy na komputerze albo coś w kuchni, albo leży z zamkniętymi oczami i udaje, że jej nie ma, więc i tak niczego nie tracę. Tymczasem…
Dzisiaj w nocy, gdy się obudziłem, nie było mojej mamy, był tylko tata. Na początku myślałem, że mama sobie żartuje, jak zwykle, i się ze mną tak bawi, jak to ona (denerwuje mnie czasem ta jej zabawa w chowanie się, ale mam na nią niezawodny sposób: płacz; zawsze się w końcu wtedy od-chowuje). Ale tym razem nic nie pomagało, bo mamy W OGÓLE NIE BYŁO!!! Przecież wiem dobrze, że moja mama wcale nie jest taka twarda i nie potrafi długo wytrzymać, kiedy ja płaczę i ją wołam. Powiem więcej: potrafi wytrzymać baaardzo krótko. Mamy więc nie było i to było tak strasznie dziwne, że aż w końcu zasnąłem u taty na rękach.
I to był dobry pomysł, bo rano, gdy się obudziłem, mama już była. Była jednak taka jakaś zmęczona czy coś? I zaczęła mi po śniadanku wszystko opowiadać i wyjaśniać, jak to mama. Powiedziała, że była… sobie potańczyć i że teraz trochę ją bolą uszy i głowa, bo to taka głośna PREZA była (czy coś? nie pytajcie mnie, bo zupełnie nie wiem, o co chodzi) i jakieś tam dymy były (czy jak?), więc nie powinienem zbyt głośno krzyczeć ani płakać.
Możecie sobie chyba wyobrazić, jak się wtedy zdenerwowałem?! No bo co ta mama sobie myśli?!! Przecież dobrze wie, że ja też lubię tańczyć i lubię patrzeć, jak ona sobie czasem w domku tańczy i w ogóle – na pewno BARDZO LUBIĘ PREZY!!! Jak mama mogła mnie nie wziąć?! Potańczylibyśmy sobie razem, na pewno byłoby jej raźniej i weselej (i mnie też!). Skoro w domku może ze mną tańczyć, to czemu na PREZIE nie może? No przecież może, to jasne, tylko wolała, żebym spał. A przecież mogło być też tak (nawet na pewno by tak było!), żebyśmy sobie razem trochę potańczyli, a potem ja bym sobie usnął na rękach mamy, jak to zwykle, i wtedy nie musiałbym się dziś na nią obrażać, a i ona byłaby zadowolona, że w końcu śpię, bo by sobie i tak mogła dalej tańczyć.
Więc… sami rozumiecie, że natychmiast jak tylko mama powiedziała mi o PREZIE, zacząłem płakać i zrobiłem się już strasznie nieznośny. I obrażony.
Mama, żeby mnie jakoś pocieszyć chyba, bardzo się starała być dla mnie dobra przez cały dzień. I pokazała mi nawet aż dwie nowe rzeczy. Przy pierwszej ciągle jeszcze byłem obrażony, ale przy drugiej już mi przeszło (no dobra, ja też twardy nie jestem w końcu).
Pierwszą z tych rzeczy był ziemniaczek. Ziemniaczek jest taki szaro-brązowy.
Najpierw mama włożyła go do garnka i wlała tam wodę, żeby go ugotować (gotowanie jest wtedy, kiedy woda w garnku zaczyna tak bulgotać i robi paruje, i tak trochę syczy, i już niewiele przez nią widać). Ale mama dziś nie miała chyba dobrego dnia (i dobrze!), bo zabawiając mnie, zapomniała o tym ziemniaczku i trochę go przypaliła (wiem, bo w pewnej chwili wybiegła z krzykiem z pokoju, krzycząc: „O boże, znów coś spaliłam!” – dziwna ta mama jest czasem, tak ni stąd ni zowąd zostawiać mnie i zabawki!).
Ale potem gdy ziemniaczek był już gotowy (a może ugotowany? – sam nie wiem w sumie, nie pytajcie mnie), mama zrobiła z niego kilka ziemniaczkowych kawałeczków, dwa położyła do mojej miseczki i dała mi do jedzenia. Te ziemniaczkowe kawałki są już takie jasne, nie szaro-brązowe i też trochę robią paruje.
Ponieważ byłem jeszcze obrażony, strasznie plułem tymi ziemniaczkowymi kawałeczkami. Wszędzie. Mama próbowała na różne sposoby zachęcić mnie do jedzenia, ale, jak zwykle, to ja byłem sprytniejszy. Kiedy byłem już cały w ziemniaczku (i moje rajstopki, i sweterek też – nawet to ładnie wszystko wyglądało, z takimi kropkami, choć mamie chyba się nie podobało), w ziemniaczku było też moje krzesełko i podłoga, i stół, a nawet w ziemniaczku ta biała szafka, z której mama wyciąga rano różne rzeczy, mama zrezygnowała i zabrała mnie do łazienki, żeby mnie przebrać i umyć. Zupełnie nie rozumiem, gdzie moja mama ma gust – przecież ładniejszy byłem z tymi kropeczkami!
Mama była trochę na mnie zła o tego ziemniaczka, ale krótko. Chyba rozumiała, że TO ONA jest bardziej winna niż ja czy ziemniaczek (ja jej nie zostawiam na noc, też mi coś! za ziemniaczek nie ręczę, ale jakoś nie myślę, by chodził na jakieś PREZY).
Więc zaraz po przebraniu i umyciu mama pokazała mi drugą rzecz. Była to gruszeczka.
Gruszeczka jest żółta i duża i ma taki dziwny kształt. Ale najśmieszniej jest, kiedy gruszeczka wyląduje już w mojej miseczce – zupełnie się zmienia i jest wtedy taką jasną papką.
Ale najważniejsze w gruszeczce jest to, że jest… supersłodziutka!!! Gruszeczka jest py-szniu-tka! Uwielbiam gruszeczki, mogę je jeść całymi dniami, a nawet… jak śpię! Mniam!
I jest jeszcze coś, za co lubię gruszeczkę: pozwoliła mi zapomnieć, że jestem obrażony na mamę, i o PREZIE, i o nietańczeniu też. Tak, gruszeczka jest naprawdę super! (Mama w sumie też, ale na razie jeszcze nie będę jej tego mówił).

wtorek, 13 listopada 2007

Przyszło nowe

Nie wiedziałem, że wraz z pojawieniem się moich zębów tyle się zmieni. Tymczasem w każdej prawie chwili odkrywam coś nowego, czego dotąd w moim życiu nie było.
No chociażby takie jedzonko. Zauważyłem, że od kilku dni moja mama w ogóle mnie już nie karmi swoim mlekiem. Jeśli już bardzo płaczę, dostaję mleczko z butelki albo soczek, albo wodę (nawet ją czasem lubię, to inna sprawa). Co gorsza: coraz bardziej mi się wydaje, że mama nie zmieni już zdania i nigdy już nie będzie mnie karmić tak jak dawniej. Bo przecież próbowałem już różnych rzeczy: płakać wniebogłosy, gryźć mamę po brodzie, szyi i rękach, ciągnąć ją za włosy i mocno ściskać dwoma palcami jej skórę, pluć soczkiem i wodą, obrażać się… A mama ciągle nic! Czasem tylko się bardziej denerwowała i wtedy nawet trochę na mnie krzyczała: „Łobuzie, to boli, NIE wolno tak!”. Oczywiście, próbowałem też udawać, że nie rozumiem, o co jej chodzi z tym boleniem, bo miałem nadzieję, że może to poskutkuje w końcu nakarmieniem mnie maminym mleczkiem. Ale to także nic nie dało.
Trochę mi przez to smutno, przez to niekarmienie normalne, znaczy się. Zwłaszcza smutno mi w nocy, kiedy mama próbuje udawać, że nie słyszy, jak się skarżę, albo kiedy muszę zbyt długo czekać na butelkę. Mama też chyba jest wtedy trochę smutna, a na pewno – zdenerwowana (nie rozumiem, z drugiej strony, bo przecież sama zaczęła się w to ze mną bawić, w to niekarmienie), bo – jak już w końcu wstanie i przyjdzie do mojego łóżeczka, bardzo się stara mówić do mnie łagodnym i miłym głosem. Tyle tylko, że tak bardzo się stara, że więcej w jej głosie jest tego starania się w końcu niż łagodności i sympatii. Nie chcę nic mówić, ale moja mama wcale nie potrafi dobrze udawać, oj nie!
Z tego niekarmienia normalnego (i swędzenia dziąsełek też, bo wciąż mnie swędzą) to czasem już sam nie wiem, co mam gryźć. Dziś na przykład starałem się ugryźć stolik, ten przy moim krzesełku. Na początku niezbyt mi to wychodziło, bo szelki, te krzesełkowe, trzymały mnie mocno i nie chciały do tego stolika puścić, ale w końcu tak się jakoś przekręciłem, że mi się udało i mogłem sobie w końcu tego stolika spróbować. Muszę przyznać, że szczególnie smaczny to on nie był. Stolik smakuje jak większość zabawek, tak raczej nijako. Ale spróbować było warto, tym bardziej że jak to zobaczyła moja mama, to najpierw głośno się śmiała, a potem w końcu odpięła mnie od krzesełka i zabrała mnie do pokoju, żeby się ze mną pobawić.
Wraz z zębami odkryłem też kilka fajnych rzeczy. Na przykład cmokanie. Wcześniej tego nie umiałem. A teraz, jak już czasem zacznę, to nie umiem przerwać tej zabawy, taka jest fajna. Przy cmokaniu takie fajne coś się robi przy podniebieniu i tak powietrze jakoś odrywa, i to czuć zupełnie inaczej niż wszystko, co dotąd odkryłem. Czasem sobie tak cmokamy na zmianę, na przykład z mamą: ja cmoknę, mama mi odpowie, to ja cmoknę dwa razy, to moja mama też dwa, bo nie chce być gorsza i tak nam wesoło mija ten cmokaniowy czas.
Odkąd mam zęby, no może od troszkę później, mama próbuje też ze mną takiej innej dziwnej zabawy. Otóż przynosi, zwykle do łazienki, kiedy sobie leżę na przewijaku, takie różowe płaskie i długie coś z kubeczkiem. I to różowe coś stara mi się wepchnąć do buzi, żeby móc tym pocierać o moje zęby. Ja wtedy staram się oczywiście wypchnąć to różowe (najlepiej wychodzi mi to wypychanie językiem, w sumie to żadna sztuka), żeby zobaczyć dokładnie, co to jest. Zwykle ta zabawa trwa kilka chwil i zwykle (no cóż…) ja ją wygrywam, to znaczy moja mama w końcu przestaje próbować pocierać mi zęby i mówi: „No trudno, małi, na dzisiaj może wystarczy”. Nie chcę nic mówić, ale moja mama nie jest chyba zbyt sprytna.
W sumie, jak sobie tak dłużej pomyślę, to cieszę się, że mam te zęby. A jeszcze bardziej się cieszę, kiedy pomyślę, że to dopiero początek mojego odkrywania różnych nowości. Wraz z zębami, oczywiście.

sobota, 10 listopada 2007

Dzień dobry, podłogo

Strasznie dawno wam niczego nie opowiadałem! A to dlatego, że byłem baaardzo zmęczony. Bo tak naprawdę wyrósł mi nie jeden ząb, ale od razu kilka (chyba ze cztery, choć tych u góry jeszcze dobrze nie widać, więc nie mogę wam powiedzieć dokładnie). Dziąsełka czasami swędziały i bolały mnie tak, że myślałem, że… nie wiem co! Na szczęście zwykle wtedy była ze mną mama, która pozwalała mi się wgryzać w swój podbródek albo w rękę, albo dawała mi mleczka (choć ostatnio coraz częściej z butelki, nie wiem, czy jej też coś się nie stało? Ciekawe, może jej też coś rośnie? Ale gdzie? Na cycusiach? To by było straszne!). I to wgryzanie się i mleczko pomagało na te moje dziąsełka, ale nie na długo. Więc ciągle było mi źle i nawet spać nie mogłem i stąd to moje zmęczenie i nieopowiadanie moje.
Ale dziś trochę mi lepiej, tym bardziej że mama zrobiła rano coś takiego, że jakoś nawet nie zauważyłem, jak znów zasnąłem. I kiedy się obudziłem, było już bardzo jasno. Mama, która obudziła się razem ze mną, też była strasznie zdziwiona i kilka razy powtórzyła: „Łobuzie, to niesamowite, jak długo spaliśmy, hurra, hurra, hurra!” i bardzo się przy tym śmiała. Chyba jej się spodobało to długie spanie, choć tak naprawdę nie wiem, co w tym jest takiego fajnego? Dla mnie w każdym razie nic (no może tylko to, że dzięki temu spaniu całkiem zapomniałem o tych moich dziąsełkach). Tyle czasu zmarnowałem niepotrzebnie! Bo przecież w każdej chwili można nauczyć się czegoś nowego, prawda? Ja przynajmniej tak właśnie robię.
Dziś na przykład. Mama bawiła się ze mną zupełnie inaczej niż zwykle, choć w sumie… wcale niefajnie. A było to tak.
Najpierw mama posadziła mnie na podłodze, tak jak zwykle i poukładała obok mnie różne zabawki. „Nuda” – pomyślałem, ale wziąłem najpierw jedną zabawkę do ręki, potem drugą i następną, żeby mamie nie było przykro. Te zabawki wypadały mi jak zwykle z rączek – no i właśnie wtedy zaczęła się prawdziwa zabawa. Bo mama zamiast poukładać je, te zabawki, blisko mnie, żebym znów mógł sobie po nie sięgnąć, zaczęła je kłaść dalej i dalej ode mnie. I zabawa polegała na tym, że ja wyciągałem rączki do tych zabawek, a wtedy one, te zabawki, zaczęły robić takie bardzo dziwne rzeczy: gdy sięgałem po nie rączką i ich dotykałem i już, już prawie je miałem, to one jakoś tak podskakiwały i się ode mnie odsuwały. Na początku mi się to nawet podobało, ale potem zaczęło to być naprawdę denerwujące! No bo w końcu od tego sięgania kilka razy stało się coś takiego dziwnego, że nagle podłoga przybliżyła się do mojego noska i mnie w niego uderzyła. Wprawdzie wtedy za każdym razem mama brała mnie na ręce, tuliła, a potem sadzała z powrotem, ale i tak w końcu ta zabawa przestała mi się podobać. Podłoga zresztą też mi się już nie podobała – wstręciula, tak mnie bić po nosku! I to za co? Za te podskakujące zabawki?
Kiedy mama zobaczyła, że jestem coraz bardziej zły na tę jej zabawę, wymyśliła coś nowego. Przyniosła dwie takie płaskie rzeczy i powiedziała: „Zobacz, chłopie, książeczki. Pooglądamy sobie, dobrze?”. Nie miałem nic przeciwko temu oglądaniu, tym bardziej że te rzeczy, książeczki znaczy się, widziałem pierwszy raz w życiu.
Mama położyła mnie na kocyku i zaczęła pokazywać mi te książeczki. Na jednej z nich były warzywa (wiem, bo mama najpierw bardzo wyraźnie i powoli to powiedziała: „wa-rzY-wa”, pokazując na książeczkę i na takie rysunki na niej). Zabawa polegała na tym, że mama pokazywała mi kolejne obrazki i mówiła (wciąż bardzo wyraźnie i powoli) na przykład: „mAr-chew”, „bu-rA-ki”, „sE-ler”... Było to bardzo śmieszne, bo obrazki były bardzo kolorowe i każdy z nich był inny. Zdziwiłem się dopiero wtedy, kiedy mama pokazała mi jeden obrazek i powiedziała „bro-kU-ły”. Jak to? – zdziwiłem się, co jak co, ale brokuły to ja dobrze znam! Bo przecież jem je sobie od czasu do czasu i bardzo je lubię! Otóż brokuły to jest (jeśli nie wiecie) taki słoiczek z zieloną papką w środku, którą mama daje mi na przykład z żółtkiem i zawsze wtedy mówi, że będę strasznie zdrowy. A na tym obrazku wcale nie było słoiczka! Mama mnie oszukiwała i to strasznie! Upewniłem się o tym, kiedy udało mi się w końcu wyrwać mamie tę książeczkę. No bo chciałem spróbować tych jej „brokułów”. Oczywiście przekonałem się, że one, te niby „brokUły”, mamowe znaczy się, wcale nie smakowały jak brokuły. One były zupełnie bez smaku, takie zimne i plastikowe!
Wtedy obraziłem się na mamę już całkiem. Na całe pięć minut. No bo kto to widział tak oszukiwać własne dziecko, no kto?
Nie wiem, ale jeśli jutro mama znów wymyśli jakąś głupią zabawę, będę chyba musiał poskarżyć się dziadkowi. Ot co! I dam mu tą książeczkę, żeby jej sobie spróbował, jak mi nie będzie chciał uwierzyć. Prawda, że jestem sprytny?

środa, 31 października 2007

Mam coś w buzi!

Ostatnio strasznie swędziały mnie dziąsełka. Zwłaszcza wczoraj. No normalnie już miałem dość! A najbardziej najdość miałem tego, że ciągle musiałem płakać, żeby ktoś się mną w końcu zainteresował i coś z tymi moimi dziąsełkami zrobił. Ale nikt nie rozumiał, o co mi tak naprawdę chodzi. Dorośli myślą chyba, że jak się płacze, to tylko wtedy, gdy ma się pusty brzuszek albo – chce się pozwiedzać mieszkanie, albo chce się akurat tę zabawkę, która spadła najdalej. Fakt, jeśli dają mi jeść (zwłaszcza deserki – uwielbiam je!) albo noszą po mieszkaniu, albo podają tę najdalszą zabawkę, na chwilę mogłem zapomnieć nawet o dziąsełkach, ale przecież i tak one, te dziąsełka znaczy się, zaraz się same przypominały i znów musiałem wtedy płakać.
Musiałem. Bo teraz już mnie tak nie swędzą i jest mi trochę lepiej. Trochę, bo nie całkiem. Bo od tego swędzenia dziąsełek zrobiło mi się coś dziwnego w buzi. Mam tam takie twarde coś na dole. I muszę sobie to cały czas, np. zaciskając wargi, sprawdzać. Żeby wiedzieć, czy dalej jest, czy może jednak zrezygnowało i np. gdzieś sobie poszło.
To moje zaciskanie warg zauważyła moja mama, jak tylko dziś wróciła i pozwoliła niani sobie iść, żebyśmy mogli zostać sami. Kiedy zobaczyła, co robię, najpierw długo próbowała zrobić tak, żebym otworzył buzię, nie wywalając przy tym języczka, a jak jej się w końcu udało mnie przechytrzyć (lubię się tak czasem bawić z mamą, tak!), to aż klasnęła w dłonie, strasznie się ucieszyła i zaczęła ze mną tańczyć po pokoju. Bardzo mnie to wszystko zdziwiło, tym bardziej jeszcze, że moja mama do tego wszystkiego krzyczała: „Ząbek, masz ZĘbala, maluszku!”. Naprawdę nie wiem, co chciała przez to powiedzieć. Wkurzyło mnie to zwłaszcza wtedy, gdy zadzwoniła do babci, żeby jej o tym moim ZĘbalu powiedzieć. Babcia niedługo potem przyszła i obie zaczęły mi zaglądać do buzi przy kąpieli. No to już było stanowczo za wiele! A zwłaszcza najzawiele było to, że ja nic z tego wszystkiego nie rozumiałem.
Ale od tego swędzenia dziąsełek byłem strasznie zmęczony, więc dałem im spokój i już nawet nie płakałem, żeby pokazać, jaki jestem zły. Teraz też już dam spokój. Ale jutro… znów muszę sprawdzić, o co chodzi z tym twardym na dole w buzi. Ja tego tak nie zostawię!

niedziela, 28 października 2007

Śliczniutkianiołektak?

Dziś wieczorem znów przyszła do mnie babcia.
Długo jej nie widziałem (mama mówiła, że babcia jest w jakimś Zapokanym czy jakoś tak – nie wiem, o co dokładnie chodziło mamie, to i nie zapamiętałem dobrze), więc na początku nie poznałem, że to jest babcia. Ale jak zaczęła do mnie mówić („DzieńdobrykuKUśku! PowiedzBABAmaLUŚku! Aząbkimasz-TĘSkniłam! Coteoczkaśliczniutkiewidziałypowiedzopowiedzbabci. BABA?”), to już wiedziałem, że to ona. Bo babcię najłatwiej rozpoznać jest po tym, że zwykle strasznie dużo i tak wysoko mówi. To jej mówienie to w sumie jest fajne, a przede wszystkim – śmieszne, choć czasem chciałbym, żeby na chwilę przestała otwierać usta i posłuchała trochę dłużej, jak ja mówię do niej (no bo kto ładniej ode mnie mówi „et’ć-dadaaDA-a-gieGIEgi-ydzieDZIE”?).
Babcia tym razem nie tylko dużo mówiła, ale też, mówiąc, cały czas, rozpakowywała jakieś reklamówki (ależ one cudnie szeleściły, jacie!) i wyjmowała z nich różne rzeczy. Najpierw wyjęła takie białe, milusie dwie (wiem, bo sobie zdążyłem dotknąć), powiedziała: „BUT-ki, dziadziamówił, żezamałe, zobaczmytak?” i zaczęła mi to zakładać na nóżki. Strasznie się zdziwiłem, bo te rzeczy trochę mnie ściskały w nóżki, a poza tym od razu zrobiło mi się od nich okropnie gorąco. Ale babcia nie pozwoliła mi się długo nad tym zastanawiać, bo zaczęła szeleścić znów nowymi reklamówkami (jaCIE, JACIEEE!) i wyjęła z nich kilka takich niebieskich rzeczy. Jedną z tych rzeczy założyła mi na głowę i zaczęła klaskać rękami (nie pytajcie mnie, o co jej chodziło, bo naprawdę nie wiem; wiem tylko, że wyglądała strrrasznie zabawnie, tak, że aż chyba zapomniałem zamknąć buzię po moim ostatnim „Aaa”). To pewnie była czapeczka, bo to, co dorośli zwykle zakładają mi na głowę (zwłaszcza wtedy, jak wychodzimy sobie razem na spacerek), tak właśnie się nazywa. A ja tego okropnie nie lubię, to znaczy tych czapeczek, i zawsze wtedy płaczę, przed spacerkiem to znaczy się. Ale teraz nie mogłem płakać, bo babcia naprawdę bardzo fajnie szeleściła (JACIEEE, JA-CIEEE!) i w dodatku tak klaskała, że to „Aaa” już całkiem mi zostało w gardle i nie chciało stamtąd w ogóle wyjść.
Potem babcia wzięła drugą z tych niebieskich rzeczy i zawiązała mi na szyi. I ta rzecz mnie trochę łaskotała, w szyję, więc się zacząłem śmiać. I wtedy babcia jeszcze bardziej się ucieszyła, że „takpiENknieaniołku, tak?” i (ale chyba nie w nagrodę?) zaczęła mi wkładać jeszcze jedną taką niebieską rzecz na rączkę, co już było NAPRAWDĘ STRASZNIE DZIWNE. A na końcu, kiedy włożyła mi taką samą drugą niebieską rzecz na drugą rączkę (tak, tak), to już się tak bardzo ucieszyła, że chyba jeszcze jej tak zadowolonej nie widziałem i aż myślałem, czy aby na pewno nic jej się nie stało.
Ja natomiast byłem ucieszony jakby mniej. Ale gdy tak ciągle nie mogłem zdecydować, co mam zrobić (to znaczy: kiedy zacząć płakać ze złości), to właśnie wtedy w rączki wpadła mi jedna reklamówka i teraz – JACIEEEEEEE! – to ja mogłem sobie poszeleścić!!!
I tak babcia się cieszyła, ja sobie szeleściłem i wszystko byłoby naprawdę fajnie, gdyby nie to, że mama się na nas z babcią zaraz strasznie zdenerwowała (pisała akurat na tym swoim komputerze i powiedziała, że się kupić przez nas nie może – o co jej chodziło? nie wiem, naprawdę) i nie wzięła mnie do kąpieli.
A tam już nie było tych fajnych reklamówek, ale tych białych na nogach i tych niebieskich na głowie-szyi-rękach też nie było, więc w sumie może i dobrze się stało? Sam nie wiem…

niedziela, 21 października 2007

Wyborny spacerek

Dziś po obiadku mama powiedziała, że idziemy na wybory.
Niezbyt dobrze rozumiałem, o co jej chodzi (i dalej chyba nie rozumiem), ale i tak się ucieszyłem: przecież „iść” to spacerek, a ja uwielbiam spacerki. Jeszcze bardziej się ucieszyłem, kiedy przyszedł po nas dziadek – przecież uwielbiam dziadka! – i mama powiedziała, że w takim razie ona najpierw pójdzie ze mną na wybory, a potem zostawi mnie z dziadkiem i dziadek zawiezie mnie do parku. Wtedy już się zrobiłem najbardziej najradośniejszy, bo wszystko zapowiadało się naprawdę wspaniale.
Wybory były zaraz obok parku, w takim budynku, w którym kiedyś, jeszcze w lecie, schowaliśmy się z babcią (tylko wtedy, w lecie, to nie nazywało się wybory, a ulewa – i to właśnie przed nią się chowaliśmy). Mama zostawiła wózek i dziadka przed drzwiami, a mnie zabrała ze sobą do środka, żeby mi wszystko dokładnie pokazać i wytłumaczyć – mama zwykle stara się mi wyjaśniać to, co według niej jest ważne, często jednak i tak nic z tego nie rozumiem (ale staram się tego nie okazywać, żeby mamie nie było przykro). Tak było i tym razem, choć, nie powiem, ciekawiły mnie te wybory, bez żalu więc rozstałem się z dziadkiem.
Wybory wyglądały tak, że weszliśmy z mamą do takiej dużej sali, w której było trochę różnych ludzi i duży zielony stół. Mama podeszła do tego stołu i dała jednej pani, która tam była, za tym stołem, coś takiego małego i płaskiego. W zamian dostała od tej pani dwie kartki, jedna była w kolorze żółtka, a druga, taka wieeelka, była biała. Zupełnie nie rozumiem, o co chodzi w tych zabawach, w jakie bawią się dorośli! Tym razem jednak wcale się tym nie przejąłem, bo ta wieeelka biała kartka… była naprawdę fajna! Od razu zachciało mi się ją mieć i sprawdzić, czy też tak pięknie szeleści, jak kartki, które mama ma na biurku i którymi udaje mi się czasem poszeleścić (kiedy mama musi skończyć coś pisać, bierze mnie więc na chwilę ze sobą do komputera i wtedy nie może mi zabierać kartek, bo ma obie ręce zajęte pisaniem). Byłem więc bardzo grzeczny i cichutki, bo nie chciałem, żeby ktoś domyślił się, co mam zamiar zrobić (dorośli są przecież dziwni i np. zwykle nie pozwalają na szeleszczenie kartkami).
Mama siadła ze mną i tymi kartkami przy takim małym stoliku i zaczęła czytać najpierw tę kartkę w kolorze żółtka. Szarpnąłem więc za białą kartkę, żeby sobie nią spokojnie poszeleścić. Niestety, mama bardzo się zdenerwowała, bardzo bardziej niż wtedy, gdy szeleszczę jej kartkami z biurka, i powiedziała jakoś tak dziwnie: „Jo-A-chim, NIE wolno, to bardzo WAŻNA kartka i mamie jest ona baaardzo potrzebNA!”.
Zrozumiałem, że z TAKĄ mamą na pewno nie uda mi się poszeleścić żadną kartką, nie tylko tą wieeelką białą, więc dałem sobie spokój i patrzyłem, co robi mama. A mama robiła coś bardzo dziwnego: najpierw na tej żółtkowej kartce narysowała po dwie kreski skrzyżowane ze sobą w kilku miejscach, a potem, na tej białej, tak samo zrobiła, tylko w jednym miejscu i chwilę potem jeszcze sobie na to patrzyła.
W ogóle nie rozumiałem, o co chodzi w tej zabawie, a w dodatku na koniec tego mamy rysowania moja czapeczka spadła mi na oczy, więc i nic nie widziałem. Zacząłem więc płakać, żeby mama już przestała robić te dziwne rzeczy i zajęła się w końcu mną. I wtedy odezwała się ta pani zza tego stołu: „O, dzidziuś płacze, pewnie nie spodobało mu się to, co pani wybrała”. Ta pani powiedziała to jakby tak trochę wesoło, więc strasznie się zdziwiłem, gdy moja mama mruknęła jakby ze zdenerwowaniem: „Dobrze, że nie widzi tego, co inni wybierają, wtedy wpadłby w prawdziwą histerię”. Nie wiem, naprawdę, co mama chciała przez to powiedzieć, bo przecież ja wpadam w histerię tylko wtedy, gdy nie dostaję tego, czego bardzo chcę, a takie wybory to nic ciekawego, więc bym nie wpadał w histerię, bo bym ich nie chciał.
Mama szybko wstała, złożyła te kartki i – to już było naprawdę dziwne! – wrzuciła je do takiej biało-czerwonej skrzyni, która stała na środku sali. A potem w końcu wyszliśmy.
I dobrze, bo na zewnątrz czekał na nas dziadek, który mnie, jak obiecał, zabrał na najfajniejszy spacerek do parku. Było tak fajnie, że… pod koniec trochę usnąłem ze zmęczenia. I to jest właśnie prawdziwa zabawa!
PS. Jeszcze jednego nie rozumiem. Mój tata w ogóle dziś nie przyszedł, bo był cały dzień na wyborach. Mama powiedziała, że on tam pracuje. Ci dorośli są naprawdę dziwni – jak mogą zajmować się tak nudnymi rzeczami, w dodatku przez cały dzień? No chyba że tata na tych wyborach szeleścił sobie kartkami – to potrafiłbym jeszcze zrozumieć.

sobota, 20 października 2007

O rety, śniek!

Dziś rano moja mama zachowywała się tak, że przez chwilę już się bałem, czy coś jej się nie stało. A było to tak:
Kiedy się obudziłem, mama jak zwykle miała zamknięte oczy i przez chwilę udawała, że nie słyszy, jak krzyczę. Naprawdę nie rozumiem tej jej zabawy, według mnie jest już nudna, więc mama mogłaby już przestać tak ciągle przede mną udawać i zacząć normalnie mnie przytulać i bawić się ze mną zaraz wtedy, gdy tylko się obudzę.
W końcu mama otworzyła oczy, powiedziała do mnie coś w rodzaju: „Uaaa-A-chim, ni mmmżesz sPAĆ?” i jakoś tak bardzo niemrawo pogłaskała mnie po głowie. Ponieważ dokładnie nie zrozumiałem, o co jej chodzi, zacząłem krzyczeć jeszcze bardziej. Mama znów otworzyła oczy, spojrzała w sufit i… wtedy właśnie coś jej się stało. Wyglądało to tak: otworzyła szeroko oczy, szybko nałożyła okulary i nagle usiadła. Potem, zupełnie nie jak Zwykła Poranna Mama, uśmiechnęła się do mnie szeroko i przytomnie i krzyknęła: „Śniek, śniek, łobuzie! Pacz, śniek!”, po czym mnie przytuliła i porwała z łóżka, pokazując na okno, które jest w suficie nad łóżkiem.
Bardzo to było wszystko dziwne, ale starałem się nie dać niczego po sobie poznać, tylko spojrzałem tam, gdzie pokazywała mama. Mama wytłumaczyła mi, że to białe, co jest na oknie, to właśnie jest śniek i że to mój „pierszy-śniek”. „No może nie pierwszy, ale pierwszy, który zapamiętasz, łobuzie” – szybko dodała mama, ciągle tak dziwnie radosna.
Ponieważ mamie wydawało się, że czegoś nie rozumiem (i rzeczywiście tak było, domyślna ta mama), wpadła na nowy pomysł. Położyła mnie w łóżeczku, otworzyła okno, zabrała stamtąd trochę tego białego i przyniosła to w rękach dla mnie, to znaczy: posadziła mnie w łóżeczku i pozwoliła mi tego dotknąć. Oczywiście, że skorzystałem z okazji. Jednak to białe, ten śniek, znaczy się, jakoś mi się nie spodobało. Było zimne i takie jakby mokre, a poza tym kawałek tego śnieku spadł mi na śpioszki i zrobił na nich mokrą plamę, która mi zmarzła nóżkę. Wtedy mama zrobiła się na chwilę znów Zwykłą Poranną Mamą, bo zaniepokoiła się bardzo i powiedziała zdenerwowana: „O rany, ale masz głupią mamę, łobuzie! Jeszcze się rozchorujesz!” i zabrała ode mnie to białe i to zabranie tym razem wcale nie było takie złe.
Mama jednak uznała chyba, że jeszcze nie mam dość tego śnieku (tak naprawdę to ona nie miała go dość, ale już nic nie mówiłem, bo wszystko było takie dziwne tego ranka), więc wzięła mnie do tego drugiego pokoju, w którym zwykle się bawię. Tam znów kazała mi patrzeć przez okno na śniek. A potem, żebym go lepiej widział, tego śnieka, zrobiła tak, że te deseczki, które są na oknie w tym drugim pokoju, nagle podskoczyły i zostało samo okno, a za nim to wszystko, co zwykle widać, gdy wychodzę na spacerek do parku, tylko że to wszystko było białe.
Bardzo się tym wszystkim zdziwiłem, ale najbardziej najdziwniejsza wydała mi się ta sztuczka z deseczkami, dlatego zamiast na śniek patrzyłem na te deseczki, które teraz były na górze okna i wszystkie razem tak jakby ściśnięte. I wtedy, niestety, mama znów, i to już na zawsze, stała się Zwykłą Poranną Mamą, bo gdy zobaczyła, że bardziej niż śniek interesują mnie te deseczki, zmartwiła się, zamyśliła, po czym… zabrała mnie do kuchni, zapięła w krzesełku i zaczęła tę swoją normalną zabawę z rzeczami z białej szafki.
Ale wiecie co, choć ta szafka też jest biała, myślę, że ona nie jest taka jak śniek. Na szczęście!

piątek, 19 października 2007

Pyszniutko

Dziś mama pokazała mi, jak wygląda jajko.
To było chyba ważne wydarzenie dla mamy, bo wszystko odbyło się bardzo uroczyście i ze śpiewem. Tak, tak, nie żartuję. Ale po kolei.
Najpierw, jak już moja niania sobie poszła, mama zaniosła mnie do kuchni i wesoło powiedziała: „A teraz, łobuzie, przedstawię ci jajko”. Zdziwiłem się, bo zwykle jak mama mówi „Przedstawię ci…”, chodzi jej o jakiegoś człowieka albo przynajmniej o coś, co się rusza. A jajko, jak się okazało, to jest coś białego, o takim dziwnym kształcie, co jest nieruchome mniej więcej tak samo chrupka albo kawa mamy (to znaczy, że jest nieruchome do czasu; jeśli się chce i może, można je z powodzeniem uruchomić, niestety, mnie zwykle dorośli nie pozwalają na uruchamianie, więc, choć chcę i mogę, rzeczy te nadal zostają nieruchome).
Jajko leżało sobie na deseczce na stole. Mama posadziła mnie w moim krzesełku i powiedziała: „Ale to jeszcze nic, Pimonku, takie jajko, NAJfajniejsze zobaczysz teraz” i przyłożyła do jajka takie coś srebrno-czarne, przycisnęła i wtedy z jajka zrobiły się dwa kawałki. A najciekawsze jest to, że te kawałki jajka w środku nie były już białe, ale miały takie żółte kółeczka. I takie jedno kółeczko mama zabrała jajku, włożyła je do mojej miseczki i powiedziała: „To właśnie jest pyszniutkie żółtko, które sobie teraz zjesz”.
Nie powiem, bardzo mnie to wszystko zaciekawiło: ta uroczysta mina mamy, to przedstawianie i to fajne kółeczko w kolorze chrupki, choć może trochę bardziej chrupkowym, jeśli wiecie, co chcę powiedzieć. Niestety, mama zaczęła naciskać na to kółeczko moją łyżeczką i wtedy z fajnego kółeczka zrobiły się takie malutkie, mniej fajne, kawałeczki i to je dopiero miałem zjeść.
Te żółtkowe kawałeczki były… strasznie suche i wcale nie pyszniutkie, dlatego zamiast jeść zacząłem je po trochu wypluwać. Mama bardzo się zdziwiła i chyba trochę posmutniała (może dlatego, że te kawałeczki spadały mi wszędzie – na ubranko, krzesełko, podłogę, spodnie mamy…?). Ale zaraz wpadła na pomysł, że może jak zacznie śpiewać, wtedy ja zacznę się pyszniutko bawić i wszystko inne też będzie dla mnie pyszniutkie. I wiecie co? Niewiele się pomyliła, bo jak zaczęła śpiewać, a ja zacząłem coraz bardziej myśleć, o co w tym wszystkim chodzi, to całkiem zapomniałem o tym wcale-nie-pyszniutkim żółtku.
Mama najpierw śpiewała: „Żółtko-żółtko, żółtko-żółtko, żółtko-żółtko-żółtko”, ale potem jakoś tak dziwnie się stało, że z tej żółtkowej piosenki zrobiła się już całkiem inna, mniej więcej taka: „Pije-Kuba do-Jakuba, Jakub-do-Michała…”. Strasznie to było wszystko dziwne! I z tej dziwności zjadłem naprawdę dużo żółtka, bo jakoś zapomniałem o tym, jak bardzo jest nie-pyszniutkie.
Ale następnym razem nie zapomnę. Bo żółtko naprawdę nie jest dobre. Pyszniutkie są tylko zabawy z moją mamą.

czwartek, 18 października 2007

Wstrurka

Nie rozumiem, dlaczego dorosłym (a przede wszystkim mojej mamie) przeszkadza mój katarek (to jest coś takiego, co mam od kilku dni w nosku). Czasami czuję się tak, jakbym ja z katarkiem był gorszy ode mnie bez katarku – przynajmniej według dorosłych. A przecież, gdy mam katarek, jest mnie więcej (bo jestem ja i jeszcze, w dodatku, mój katarek właśnie) niż gdy go nie mam (wtedy jestem tylko ja sam). Dorośli zatem powinni kochać mnie z katarkiem bardziej ode mnie bez katarku, bo gdy mam katarek, jest mnie więcej do kochania. Tymczasem dorośli na różne sposoby starają się zabrać mi mój katarek, nie wiem tylko, po co (bo co niby potem z tym moim katarkiem mieliby robić?). Na razie niezbyt im się udaje to ich zabieranie mojego katarku (na szczęście! – mnie katarek nie przeszkadza), ale kto wie, czy w końcu nie wygrają – ze mną i z tym moim katarkiem.
Dawniej moja mama miała takie pałeczki (różowe albo niebieskie), które czasem po kąpieli wkładała mi do noska, co strasznie mnie denerwowało, bo jak tak można kogoś traktować? Ja przecież do jej noska niczego nigdy nie wkładałem (choć czasem, przyznaję, zastanawiałem się nad tym, jaką zabawkę na przykład można by jej było tam włożyć, żeby było jeszcze ciekawiej i żeby mama wyglądała jeszcze ładniej). Raz tylko włożyłem jej palec do oka i wtedy strasznie jej było smutno i mówiła tak dziwnie: „JoAchim, tak NIE wolno! NIE rób tak JUŻ, dobrze?”. Chyba mój palec w jej oku bardzo jej przeszkadzał, więc tym bardziej powinna była pomyśleć, że i mnie mogą w nosku przeszkadzać takie niebieskie czy, tym bardziej!, różowe patyczki. Jest niby taka duża i tyle rzeczy potrafi, a najprostsza myśl jakoś w jej głowie się nie może pojawić.
No więc te patyczki strasznie mnie denerwowały, tak bardzo że wydawało mi się, że już nic bardziej zdenerwować mnie nie może. Tymczasem mama wynalazła nowy przyrząd, który jest już najbardziej najwstrętniejszy na świecie. Wygląda on tak, że najpierw ma takie białe coś, co sobie mama wkłada do buzi, potem jest taka fajna rurka, z którą chciałem się już tyle razy zapoznać, ale moja mama mi na to nigdy nie pozwoliła, jakby to tylko jej zabawka miała być; a potem jest takie całkiem niebieskie i wreszcie takie jeszcze jedno, przez co wszystko widać. No i to ostatnie właśnie mama mi wkłada do noska. O ile jej się to uda, oczywiście, bo, jak możecie się domyślać, staram się jej na to nie pozwolić. Ale jak już jej się uda (najczęściej wtedy, gdy pomaga jej w tym mój tata), mama zaczyna mi wyciągać powietrze z noska i mój katarek przy okazji. Bardzo się przy tym denerwuje (tata też), ale jakoś znów nie wpadła na to, że mogłaby wcale się nie denerwować, wystarczyłoby tylko, gdyby zostawiła mnie i mój katarek w spokoju, a na przykład pobawiła się ze mną w pokazywanie mnie temu drugiemu ładnemu chłopczykowi, który mieszka w takiej białej szafce nad moim przewijakiem.
Ale najbardziej denerwuję się ja. Albo inaczej: ja denerwuję się może najmniej, ale najgłośniej ze wszystkich krzyczę, żeby było widać, że nie życzę sobie takich zabaw z moim noskiem. Po takim moim krzyku mama, jak już wyjmie tę rurkę z mojego noska i odetchnie kilka razy głęboko, bierze mnie na ręce, mocno się do mnie przytula i mówi tak już najbardziej najsmutniej na świecie: „Oj, mój Wrzaskusiu najukochańszy, ale cię mama wymęczyła! Tak bardzo cię kocham”.
I jak ja mogę zrozumieć dorosłych?

niedziela, 14 października 2007

Gi, gi, kokietko

Dziś z mamą i tatą pojechaliśmy do Zosi.
Mama wytłumaczyła mi, że Zosia to jest moja nowa koleżanka, która urodziła się w środę i leży sobie w szpitalu. Bardzo byłem ciekaw tej Zosi, bo ja lubię poznawać nowych ludzi, zwłaszcza gdy mama mówi o nich takim specjalnym tonem, żebym wszystko dobrze zrozumiał – jeśli wiecie, co mam na myśli. Więc strasznie się zdziwiłem, kiedy się okazało, że Zosię poznawali tylko mama i tata, a ja nie, choć to przecież miała być moja koleżanka, a nie ich. Może jednak nie wszystko z tych wyjaśnień mamy zrozumiałem?
W ogóle cała ta podróż do Zosi była bardzo tajemnicza. Po pierwsze, mama nie wzięła mi ani wózeczka (z tego akurat się ucieszyłem, bo niezbyt lubię podróżować w wózeczku – widać z niego za mało z tych wszystkich rzeczy, które chciałoby się zobaczyć), ani nosidełka (to już było mniej fajne, bo z nosidełka widać wszystko oprócz mamy, ale mamę za to cały czas dobrze czuć, więc podróżowanie w nosidełku jest naprawdę super). Po prostu: wzięła mnie na ręce i tak sobie pojechaliśmy tramwajem.
I już w tramwaju stało się coś, czego nie rozumiem. Bo przecież usnąłem na kolanach mamy, gdy tramwaj jak zwykle zaczął tak przyjemnie nami kołysać: stuk-stuk, trrrr, stuk-stuk… Obudziłem się za to na kolanach taty, już bez kołysania i bez tramwaju, za to w jakimś obcym miejscu, przez które przechodziło mnóstwo ludzi (może dlatego, że tam, w tym miejscu, drzwi same się otwierały i zamykały, więc łatwo było im przechodzić?). Nic więc dziwnego, że musiałem wszystkim o tym tajemniczym tramwajowym zdarzeniu opowiedzieć. Zacząłem pokrzykiwać do tego mnóstwa ludzi: „O! ooo! Oo!”, a tata wziął mnie zaraz na ręce i zaczął ze mną chodzić tam i z powrotem. Pewnie chciał mieć pewność, że na pewno wszyscy dobrze usłyszą, co mam im do powiedzenia. Dziwny ten tata, czyżby nie widział, że krzyczę już tak głośno, że prawie wszyscy się na mnie oglądają? W każdym razie nie wiem, dlaczego mama, kiedy nagle skądś do nas przyszła, powiedziała jakby z wyrzutem: „Czemu tak krzyczysz, krzykaczu słodki? Może już wystarczy?”. Czyżby ona z kolei nie rozumiała, że kiedy ma się w środku takie ogromne zdziwienie, to ono musi wyjść z tego naszego środka z takim „O! ooo!” właśnie?
Potem mama wytłumaczyła mi, że jesteśmy już w szpitalu i że ona już widziała moją koleżankę Zosię, a teraz pójdzie zobaczyć ją tata, tę Zosię. Trochę zaniepokoiło mnie to, że choć to moja koleżanka, ta Zosia, nie ja ją widziałem pierwszy. A potem się zdenerwowałem jeszcze bardziej, bo sobie pomyślałem, że to w ogóle dziwne, że do tej Zosi nie poszliśmy wszyscy razem, z tatą i mamą – przecież to chyba nie dlatego, że usnąłem w tramwaju?
Ale wtedy przyszła ta gruba pani i zaczęła do mnie (tak mi się przynajmniej wydawało) mówić jakoś tak od rzeczy: „Gi, gi, jestem chłopczykiem czy dziewczynką?” – „Chłopczykiem” (nie wiedzieć czemu odpowiedziała mama, przecież ona nie jest chłopczykiem i to nie ją ta pani pytała), „Gi, gi, a ile już masz?” – „Prawie osiem miesięcy” (znów jakoś dziwnie wtrąciła się mama), „Gu, gu, a uśmiechniesz się do mnie?” (tu mama nic nie odpowiedziała, ale chyba też się nie uśmiechnęła, czemu akurat wcale się nie zdziwiłem), „Gu, gu, ale jestem słodki, będę ciągle dziewczyny podrywał, prawda, gu, gu?” – „Pewnie” (odpowiedziała nieco zdenerwowana już mama, a ja się lekko uśmiechnąłem, bo już zupełnie nie wiedziałem, o co chodzi), „Gi, gi, gi, ale ze mnie kokietka, pa, pa, pa, kokietko” – powiedziała, zachłystując się z radości ta dziwna pani i sobie poszła. Naprawdę nic z tego nie zrozumiałem.
A potem przyszedł tata, powiedział, że on już też widział tę Zosię, więc… możemy już iść. No to już było zupełnie najdziwniejsze! Przecież ja też chciałem zobaczyć tę Zosię, bo nigdy jeszcze żadnej Zosi nie widziałem! I przecież tylko dlatego odpoczywałem sobie w tramwaju, bo chciałem jak najwięcej sił na tę Zosię sobie zostawić! A w ogóle – to „moja nowa koleżanka jest”!!!
Moje protesty nic nie dały. Nic też nie dało nawet to, że na mój płacz z jakiegoś pokoju wyszła pani w białym ubraniu i zapytała ze strachem: „Państwo do Rentgena? z TYM dzieckiem?”. Już miałem się ucieszyć, bo pomyślałem, że jak nie Zosię, to może chociaż tego jakiegoś Rentgena poznam, ale mama szybko powiedziała: „Nie, nie” i… wyszliśmy ze szpitala.
Wiem, jak następnym razem pójdziemy do jakiejś „mojej nowej koleżanki”, to najpierw uśpię tatę i mamę, a potem sobie ją sam, tę koleżankę, popoznaję!

piątek, 12 października 2007

A ku-ku, drapu-drapie

Wczoraj niczego Wam nie opowiedziałem, bo byłem bardzo zmęczony, podobnie zresztą jak moja mama – ona jednak była zmęczona jakby inaczej, mam wrażenie, że w jej zmęczeniu było też sporo zdenerwowania, czego zupełnie już nie rozumiałem. Bo przecież to ona wymyśliła tę najfajniejszą na świecie zabawę, w którą bawiliśmy się tak długo przed moją kąpielą.
Wyglądało to tak.
Mama najpierw położyła mnie na przewijaku, do jednej ręki wzięła taki mały zielony przedmiot, który ma ostre małe ząbki przeznaczone, zdaje się, tylko do tego, by drapać mnie nimi w główkę, a do drugiej małe nożyczki (to słowo już znam, bo mama często je powtarza, kiedy bierze moje rączki i coś mi robi takiego z paznokciami, że potem one są krótsze, te moje paznokcie). Potem mama powiedziała: „A TERAZ będę ci opcinać-włoski” i od razu się zdenerwowała. Widziałem to dobrze, bo mama jak się denerwuje, to robi się taka spięta i skupiona na twarzy. Zaciekawiło mnie to, tym bardziej że nie wiem, co to znaczy opcinać-włoski.
Mama nachyliła się nade mną i najpierw trochę podrapała mnie tym zielonym po główce, a potem zbliżyła do mojej główki te nożyczki. Przecież nie mogłem na to nie patrzeć, to jasne! Zaraz odwróciłem więc główkę i skręciłem ciałko, żeby sprawdzić, co to jest „opcinać-włoski”, na co mama zdenerwowała się jeszcze bardziej. „Leż spokojnie, łobuzie, to nie będzie bolało”. No co ta mama sobie myśli? Przecież wiem, że by nie bolało, ja tylko chciałem nauczyć się czegoś nowego!
I wtedy zaczęła się właściwa część zabawy. Bo mama przykładała mi to ostre do drapania w główkę raz z jednej strony główki, raz z drugiej, raz z przodu, raz na czubku, to znów z boku – raz z jednego, raz z drugiego, a ja za każdym razem kręciłem główką (i całym ciałkiem), żeby sprawdzić, co się dzieje, a mama się coraz bardziej pociła i denerwowała i coraz szybciej zmieniała miejsca, w których przystawiała mi nożyczki do głowy i to do drapania też. Czasem coś mi robiła tymi nożyczkami, czego, niestety, nie widziałem, choć – możecie mi wierzyć – bardzo się starałem, ale najczęściej szybko je cofała i mówiła tylko jakoś tak smutno: „Ejże, chłopie, no pozwól mi!”. Ale skąd ja miałem niby wiedzieć, na co mam jej pozwalać? Przecież chciałem się tego właśnie dowiedzieć, tylko ona mi ciągle w tym przeszkadzała! Nie, nie miałem o to do niej żalu, skąd, przecież JA bawiłem się naprawdę dobrze, nawet mimo tego, że nie wiedziałem, o co tej mamie chodzi.
W końcu mamie znudziło się tak ze mną bawić (a może zdenerwowała się na serio? powiedziała przecież coś takiego: „Ależ mnie wkurzasz, chłopie!”) i postanowiła, że dalej pobawimy się w kuchni. Zabrała tam mnie, to do drapania no i nożyczki oczywiście. Posadziła mnie w krzesełku, przypięła szelkami i znów zaczęła robić mi to samo: drap-drap, ciach, drap-drap-brzdęk-w-powietrzu, drap-drap… To dopiero było fajne! Bo wprawdzie szelki trzymały moje ciałko dość mocno, ale za to główką mogłem kręcić jeszcze bardziej, a w dodatku od czasu do czasu coś małego i miękkiego spadało mi na twarz i mnie tak śmiesznie łaskotało. Za to mama była coraz bardziej czerwona i w końcu znudziła się tą zabawą na dobre. Nie potraficie sobie chyba wyobrazić, jak mi się zrobiło przykro! No bo jaki jest sens przerywać coś tak fajnego?! Próbowałem dać jej to do zrozumienia, ale nie chciała mnie słuchać i znów udała, że nie wie, o co mi chodzi. Ta mama czasem naprawdę jest bardzo denerwująca!
Potem mama siadła naprzeciwko mnie, popatrzyła na mnie chwilę i najpierw powiedziała tak jakoś dziwnie: „No, pięknie, tylko czemu tak bardzo krzywo?”, a później (już jakby z dumą): „Ale przynajmniej wyglądasz… młodziej!”.
Oba te stwierdzenia wydały mi się zupełnie bez sensu, ale nie pytajcie mnie, dlaczego.

środa, 10 października 2007

Czego chcesz, CZEgo?

To straszne, jak bardzo dorośli potrafią nie rozumieć tego, co się im przekazuje.
Sami używają tylu słów (zdecydowanie za dużo) i myślą, że wszyscy powinni robić tak samo. A przecież nie trzeba MÓWIĆ tymi ich słowami, żeby POWIEDZIEĆ to, co istotne i o co tak naprawdę komuś chodzi. Gdyby postępowali tak jak ja, i ich, i moje życie byłoby prostsze. Musieliby tylko trochę bardziej się skupić, trochę uważniej spojrzeć/ wsłuchać się i już wiedzieliby, co się dzieje. Nawet tego ich czasu wcale nie marnowałoby się więcej niż teraz. No bo pomyślcie: wystarczy się uśmiechnąć, by było wiadomo, że jest nam dobrze i wesoło, wystarczy wyciągnąć ręce, by dać do zrozumienia, że chcemy się przytulić, wystarczy wykrzywić twarz i krzyknąć „Aaaaa!”, żeby wszyscy się domyślili, że jesteśmy obrażeni i czegoś nie chcemy, wystarczy zamachać rękami, by dostać w nie to, co nam się podoba, z kolei machając nogami, pokazujemy, że chcemy się poruszyć, kiedy uciekamy wzrokiem w głąb siebie, jasne jest, że napełniamy pieluchę… Ile tego jest! Tymczasem dorośli tak dużo mówią, a najczęściej i tak niewiele z tego rozumieją. Nie widzą też tego, co ja im daję tak wyraźnie poznać. Bo przeszkadzają sobie słowami. A potem się dziwią, że JUŻ nie wiedzą, o co MI chodzi. I się obrażają – i na siebie, i na mnie.
Moja mama na przykład. Mówi: „No to ja JUŻ nie wiem, Pimonku, co jest grane! Czego TY chcesz?” i zostawia mnie czasem na chwilę, myśląc, że mi tak będzie lepiej, bo się zastanowię i zmienię zdanie albo zajmę się jakąś głupią chrupką (nie no, dalej lubię chrupki – UWIELBIAM JE! – ale przecież nie wtedy, gdy chcę mleczka albo się pobawić, albo zobaczyć listeczki, albo…). Więc ona mówi tymi swoimi słowami, a ja tymczasem trę oczka już tak mocno, że tylko głupi mógłby nie zauważyć, że mi się chce spać!
To dlatego, przez te jej słowa, musiałem się z nią dzisiaj pokłócić. Kłóciliśmy się strasznie długo, jakieś pięć minut, jeszcze rano, zanim przyszła moja nowa niania (mam ją już od tygodnia) i zanim mama się schowała w kuchni z tym swoim komputerem (o tak!, to słowo znam już od dawna dobrze, tak często przecież słyszę: „Skarbie, mama MUSI coś zrobić na KOMPUTERZE, poczekaj chwileczkę, prrroszę cię”). No więc mama posadziła mnie w krzesełku i zajęła się przygotowywaniem tych swoich zabawek z tej białej szafki. A ja nie chciałem być w krzesełku i pokazywałem jej to wy-raź-nie. A ona nic tylko: „Chcesz soczku? – A może chrrrupkę? – Pozwól mamie coś zrobić, chwiLECZkę. – Nie płacz już, łobuuuzie. – JoAchim, proszę cię. – Ale o-co-ci w końcu chodzi, PimonkUUU???”. No przecież można się było załamać! I co się dziwić, że zacząłem płakać? A ona jeszcze: „Kochanie, daj mamie sekundkę” i „Popatrz, lewek do ciebie przyszedł”! I sobie siadła naprzeciwko mnie i zaczęła mi coś tłumaczyć, że czas, że zaraz, że JUŻ oraz że co, że jak to, że ona tak (wiele), a ja (nic). No przecież myślałem już, że wyjdę z siebie! W końcu mnie wzięła na ręce, ale ile się musiałem namachać i nawyciągać. Aż mnie potem całe rączki bolały i musiałem się przespać, żeby odpocząć.
Najgorzej jednak jest, gdy zbierze się dwóch albo więcej dorosłych i stają przede mną, i zaczynają się sprzeczać. Wygląda to tak:
Ja (pokazuję) – swędzą mnie dziąsełka i jest mi źle.
Babcia (mówi) – „Rany, dziecko jest głodne! Kukuśku – pipuśku – kokośku ko-kochany!”.
Mama (mówi) – „Oj, łobuzie, czyżbyś chciał pobrykać?”.
Albo tak:
Ja (pokazuję) – ale fajnie mi w tej wodzie, nie mam pieluchy, a sobie siusiam.
Mama (mówi) – „JoAchim, chłopie, nie masz już czasem dość?”.
Dziadek (mówi) – „Burasku, kotku-michotku, pewnie ci zimno? Niedobra ta mama, tak trzyma cię w tej wodzie! – Wyjmij go może już?!”.
Można zwariować!
Tak więc to straszne naprawdę jest, jak bardzo dorośli potrafią nie rozumieć tego, co się im przekazuje. I smutne.
Ale wiecie, co jest w tym wszystkim najgorsze? Coraz częściej sobie myślę, że może oni, ci dorośli, wcale nie są tacy głupi. Oni tylko udają, zasłaniając się tymi swoimi słowami. A tak naprawdę chcieliby, by wszystko działo się tylko po ich myśli. Żeby inni (ja na przykład) im nie przeszkadzali w takim ich własnym wyobrażeniu o tym, co się powinno dziać, a co nie. Dlatego tak często nie widzą i nie słyszą tego, co się im przekazuje.
I to jest jeszcze bardziej smutniejsze.

wtorek, 9 października 2007

Chrrrupanie

Zauważyłem, że na świecie istnieje kilka rodzajów zabawek.
Są zabawki, które same nie hałasują, trzeba nimi dopiero o coś uderzyć (np. o moje krzesełko do karmienia), żeby wyszedł z nich jakiś dźwięk, przy czym przy uderzaniu jednymi dźwięk jest bardzo piękny i głośny (po prostu DŹWIĘCZY, jeśli rozumiecie, o co mi chodzi), inne dźwięczą jakby od niechcenia, a jeszcze inne wydają dźwięk z gatunku „lepiej jest milczeć, ale skoro już muszę…”.
Są zabawki, które szeleszczą, z tym że nie robią tego całymi sobą (chyba że są to reklamówki – uwielbiam je!), a zwykle tylko niektórymi swoimi częściami (jak np. fioletowy osiołek, któremu tak fajnie szeleszczą uszki, że nie mogę się oprzeć, by nie spróbować, czy aby na pewno od ostatniego razu nie przemieniły się w coś pysznego do zjedzenia, niestety, jak dotąd jeszcze im się nie udało).
Są zabawki, które są milczące, ale za to bardzo miłe w dotyku i mięciutkie. Jednak dorośli w kontakcie z takimi zabawkami zachowują się tak dziwnie, że zwykle potrzebuję trochę czasu, by się z nimi oswoić (tzn. i z dorosłymi, i z trzymanymi przez nich w ręku zabawkami razem). Otóż o ile te zabawki nie dźwięczą w ogóle, o tyle dorośli umówili się chyba, że ja nie mogę się o tym fakcie dowiedzieć (może myślą, że będę wtedy płakał albo chorował? – dorośli najczęściej boją się właśnie tych dwóch rzeczy). Zatem każdy, kto bierze TE WŁAŚNIE zabawki do rąk, najpierw zaczyna mi nimi wymachiwać przed noskiem albo poruszać nimi po stole/ łóżeczku/ krzesełku, a potem (to właśnie jest już bardzo najdziwniejsze!) wydawać różne odgłosy. Na przykład mój kochany czerwony piesek – każdy dorosły, który go weźmie do ręki, musi wykrzykiwać „Hau! Hau! Hauuu!”, mniej lub bardziej udanie. Z kolei biorąc taką zabawkę z pomarańczowym dziobem (nie pytajcie mnie, jak się dokładnie nazywa, bo jedni mówią na nią kaczka, a inni – warzęcha), najczęściej muszą mówić „Kwa-kwa! Kwaaa!”, zwykle trochę przez nos (w sumie to nawet fajnie brzmi, ciekawe, jak się to robi?). Ale już zupełnie nie mogę się nadziwić mojej mamie (przecież ona chyba wie, że nie musi niczego przede mną udawać czy zatajać), która czasem odbiera mi mojego fioletowego osiołka, mówiąc: „Czekaj, zaraz coś ci pokażę” i zaczyna tak dziwnie zawodzić: „Iiii-chaa! Y-chaa! Iiii-chaaa!”. Nie rozumiem, przecież jeśli chce się pobawić moim osiołkiem sama, nie musi mi niczego pokazywać w zamian, ja się nie obrażam i chętnie się z nią dzielę moimi zabawkami (nie to co ona, ale to już zupełnie inna opowieść), bo rozumiem, że każdy ma swoje potrzeby.
No więc gdy dorośli zaczynają się tak dziwnie zachowywać, biorąc do rąk te mięciutkie, ale milczące zabawki, zwykle przez chwilę patrzę na to w ciszy i skupieniu, bo bardzo chciałbym się dowiedzieć, po co oni to tak naprawdę robią i czy bardzo ich to bawi. Potem uśmiecham się leciutko (bo ileż można tak się zastanawiać, gdy na świecie jest tyle ciekawych rzeczy do zbadania) i znajduję sobie jakieś inne zajęcie. Tylko… i to też jest niepojęte – dorośli wtedy w jednej chwili kończą haukać, kwaczeć, iiichać, jakby nie umieli nawet przez moment zająć się sobą sami, i próbują znów zwrócić na siebie moją uwagę. Rany, czasem… to bardzo męczące jest!
Są jeszcze zabawki grzechoczące (mają takie kuleczki w środku i te kuleczki tak grzechoczą, kiedy się nimi rusza) oraz śpiewające, np. mój ulubiony domek ze zwierzątkami, które kręcą się w rytm muzyki, ale tylko wtedy, gdy nie trzymam tego domku w rękach. Bo gdy go trzymam, to te zwierzątka się zatrzymują, jakby się bały, że od ich poruszania się i śpiewania… rozchoruję się albo rozpłaczę? Sam nie wiem.
Jest jeszcze chrupka.
Chrupkę przyniosła mi dziś moja mama i to, jak mi się wydaje, było dla niej bardzo ważne wydarzenie. Wręczyła mi ją, mówiąc bardzo poważnie, wyraźnie i w ogóle tak -żnie: „Patrz, łobuzie, to jest CHRUPPP-KA. Spróbuj”.
Chrupka jest zabawką dziwną, nie taką jak wszystkie. Chrupkę można złamać, chrupka przykleja się do rączek i wtedy naprawdę trudno się od niej odkleić, chrupkę wreszcie, gdy wsadzić ją sobie do buzi, można… zniknąć prawie w całości! Tak jak zabawki mamy z tej białej szafy! W dodatku – chrupka ma smak, nie taki mokry czy obcy i twardy, jak inne zabawki, ale taki… jedzonkowy? Chrupka zostawia coś takiego małego na języczku (bo więcej jest tego zwykle na paluszkach i na buzi, przynajmniej u mnie tak się dzieje, co mnie wcale nie martwi, o nie!) i trochę nawet z tego czegoś małego i smakowitego przechodzi czasem do brzuszka.
Lubię chrupkę! A już w ogóle najlepsze w chrupce jest to, że jak się ją zniknie, połamie czy poprzykleja, zaraz pojawia się druga chrupka i można zacząć zabawę od początku.
Rany, nie wiem, czy dzisiaj usnę! A jeśli nawet – i tak cały czas będę myślał o tych chrupkach. Bo przecież nie o kwaczących, iiichających czy haukających dorosłych, co to to nie!

poniedziałek, 8 października 2007

Aaaaaaaaaaaa!

Dziś odkryłem nową zabawę. W dodatku: znacznie lepszą niż ta, którą wymyśliłem kilka dni wcześniej (wydmuchiwanie lekarstwa z łyżeczki na ubranka – mama wtedy bardzo się złości i mówi, tak trochę smutno: „Łobuzie, chcesz być ciągle chory?!”; naprawdę nie wiem, o co jej chodzi, przecież od wydmuchiwania lekarstwa, zwłaszcza tego, które jem ostatnio, tego pomarańczowego, robią się takie ładne plamki na ubranku i nie dam sobie wmówić, że od takich plamek się choruje!).
Więc nowa zabawa to zabawa w krzyk. Trzeba się do niej dobrze przygotować, bo inaczej nie wychodzi. Wygląda to tak: przez chwilę jestem cicho i napinam brzuszek, potem zbieram w sobie (tak od dołu) powietrze, aż je poczuję w gardle, i dopiero wtedy krzyczę, najgłośniej i najdłużej jak tylko umiem: „Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!”.
Od tej zabawy wibruje mi w głowie oraz łaskocze w gardle. Robię się też cały ciepły w środku i w ogóle jest fajnie. Po takim krzyku chce mi się śmiać (to trochę przez to łaskotanie w gardle, choć przede wszystkim z zadowolenia) i… jeszcze więcej krzyczeć.
Nie rozumiem tylko, czemu inni nie chcą się ze mną w to krzyczenie bawić. Mama trochę próbowała, ale widziałem, że wcale nie krzyczy aż do łaskotania i ciepła, i wibracji. Chyba tylko udawała taki prawdziwy krzyk, żeby się trochę ze mną podroczyć. Zresztą szybko przestała i powiedziała coś o jakimś blaszanym bębenku – tego to już zupełnie nie zrozumiałem, ale już od dawna wiem, że moja mama jest dziwna.
Babcia za to za każdym razem, kiedy krzyczałem, mówiła, patrząc mi poważnie w oczy: „Jo-a-chim! Nie wol-no! Ciiiiiii!”. Było to bardzo zabawne, więc za każdym razem, jak to mówiła, starałem się jeszcze raz krzyknąć, tylko jeszcze głośniej, żeby usłyszeć to „Ciiiiiiii!”, bo ono tak fajnie świszczało w babci zębach. Babcię to chyba jednak denerwowało, choć – może nie, skoro ciągle powtarzała to „Ciiiiii!”?
Zresztą nie wiem, mam wrażenie, że wszyscy dorośli są jacyś dziwni. Ale staram się tym nie przejmować – w końcu znam już tyle fajnych zabaw.

niedziela, 7 października 2007

Uwaga, PA-RU-JE!

Dziś dowiedziałem się, co to są paruje. Ale po kolei.
Moja mama jest dziwna – mam na to kilka dowodów.
Po pierwsze: zawsze rano stara się mieć jak najdłużej zamknięte oczy, zwłaszcza w takie dni jak dziś, kiedy nigdzie nie wychodzi z domu beze mnie. Jak to możliwe, że nie chce oglądać wszystkich tych ciekawych rzeczy, które są dookoła nas? Zupełnie jej nie rozumiem. W dodatku zawsze się denerwuje, kiedy robię wszystko, by otworzyła oczy. Mówi: „Chłooopie, pospałbyś jeszszsz-cze”. I choć się wtedy wkurza, już wiem, że zaraz będzie trochę zabawy. Więc jeszcze więcej robię, by czasem się nie rozmyśliła: zrzucam z siebie to grube coś, czym mnie przykrywa, obracam się na boki, kopię ją w brzuch, drapię po twarzy i zaczynam do niej zagadywać tak, żeby wiedziała, że już nie ma wyjścia. Mama w końcu też się wtedy zaczyna śmiać i nawet próbuje ze mną rozmawiać: „Gie? Oooo… Gu! Agi? Bwee…”. Cóż, nie wychodzi jej to najlepiej, ale nie daję nic poznać po sobie, żeby jej nie było przykro. Więc też się śmieję i dalej robię swoje. Czyli? Badam, czy twarz mamy nie zmieniła się od wczoraj (trochę ją przy tym drapię, fakt, ale chyba mama nie jest jakoś szczególnie o to na mnie zła, bo nie krzyczy „Jo-a-chim!”, jak wtedy, gdy naprawdę się zdenerwuje). Wkładam jej palce do buzi albo biorę jej rękę i ją sobie gryzę, albo biorę od niej grzechotkę i sprawdzam, czy wciąż umie się obracać… Rano jest naprawdę dużo różnych rzeczy do zrobienia, to zatem jasne, że nie mogę pozwolić, by moja mama tylko leżała i zamykała oczy.
Ale ta nasza zabawa nie trwa długo. Mama zwykle zaraz wstaje (mówiłem, że jest dziwna) i zabiera mnie do kuchni. Tam zapina mnie w moim krzesełku (mam je od jakichś dwóch tygodni), co strasznie mnie denerwuje, bo to krzesełko nigdzie mnie nie chce puścić. Wprawdzie zaraz potem mama kładzie obok mnie dużo różnych zabawek, ale trochę pokrzyczeć przecież muszę, żeby nie myślała sobie, że ze mną jest tak łatwo robić wszystko, co tylko się chce.
I potem mama robi najdziwniejsze rzeczy spośród wszystkich, jakie dotąd widziałem.
Otwiera taką białą szafę, która stoi niedaleko mojego krzesełka, i wyjmuje stamtąd dużo różnych przedmiotów. Przypuszczam, że są to zabawki, że pewnie mama nie chce się nudzić, patrząc, jak ja się bawię moimi (choć nie rozumiem, dlaczego nie mielibyśmy się wymieniać swoimi zabawkami? daję jej to ciągle do zrozumienia, sięgając po jej rzeczy, ale ona wtedy tylko się złości). Potem kładzie jedne rzeczy na drugich (o, wiem, jedna z tych rzeczy nazywa się chlebek, mama często powtarza: „Patrz, to chlebek, łobuzie”), zawsze jednak tak, że chlebek jest na samym dole, a inne rzeczy leżą na nim (ciekawe, czemu nigdy nie próbuje zrobić tego odwrotnie?). I jak już to wszystko zrobi, siada i zaczyna sobie te rzeczy wkładać do ust, zupełnie jak ja moje zabawki (chyba mnie trochę naśladuje, fajna ta mama jednak jest).
I to właśnie jest najdziwniejsze, bo zabawki mamy znikają po kawałku w jej buzi… na zawsze (no chyba, że je potem gdzieś wypluwa, jak usnę w ciągu dnia?). A przecież mnie z moimi nie udaje się tego nigdy zrobić! Dlatego wtedy zwykle ja się denerwuję, bo nie mogę dosięgnąć do zabawek mamy i sprawdzić, o co z nimi tak naprawdę chodzi.
Ale dzisiaj mi się udało. No… prawie. Mama trochę się zagapiła i położyła swoje zabawki bliżej moich rączek niż zwykle. Już miałem jedną w ręku (mama była odwrócona, bo nalewała sobie kawę – to słowo już znam, bo często rano słyszę „bądź teraz spokojny, mama zrobi tylko ka-wę i JUŻ do ciebie idzie”), ale ta zabawka mamy zahałasowała (rzeczy za często tak robią i to zwłaszcza wtedy, kiedy tego nie chcę, to naprawdę czasem denerwujące!) i mama JUŻ była przy mnie i odbierała mi swoją zabawkę. Właśnie miałem się rozpłakać, kiedy zobaczyłem, że jakimś sposobem kawa mamy znalazła się blisko mnie. To zdarzyło się już drugi raz w moim życiu (kiedyś wcześniej zrobiła to samo kawa taty, której udało mi się nie tylko dotknąć, ale nawet sprawić, że trochę jej wyszło na stół, o co zresztą wszyscy bardzo się zdenerwowali, zupełnie nie rozumiem, dlaczego?). Sięgnąłem szybko po maminą kawę, żeby sprawdzić, czemu robi się nad nią takie dziwne coś, jakby białe, przez co dobrze widać inne rzeczy. I wtedy mama krzyknęła tak, że naprawdę się przestraszyłem! „Jo-a-chim! Zostaw! To nie dla ciebie! To gorące! To PA-RU-JE!”.
Ależ się rozpłakałem! Aż się zanosiłem. No bo kto to widział tak krzyczeć?!
Na szczęście wszystko dobrze się skończyło – i to podwójnie dobrze. Przede wszystkim dowiedziałem się, co to są paruje. A poza tym mama natychmiast wyciągnęła mnie z krzesełka i przytuliła.

sobota, 6 października 2007

Obożewtyczka!

Dziś rano było super – do czasu. Wprawdzie nie pobawiłem się okularami mamy ani jej komórką, bo zanim je znalazłem za poduszką mamy (i zanim usłyszałem zwykłe: „Chłopie, to nie jest dla dzieci” albo: „Chłopie, zostaw to” – mama, jak to mówi, jest bardzo śmieszna, bo ma zamknięte oczy, a jednocześnie próbuje zrobić groźną minę, co zawsze sprawia, że nabieram jeszcze większej ochoty do zabawy), w ręce wpadło mi coś innego. To coś ma dwa takie same końce – zimne, srebrne i śliskie, długie na pół jednego mojego palca (ale nie tego najmniejszego), a potem ma takie coś czarne i szerokie i z tego czarnego szerokiego wychodzi takie długie, cienkie, czarne, które nie wiem jeszcze, dokąd prowadzi. A wszystko znowu przez mamę, która zawsze przerywa mi zabawę w najciekawszym momencie, w zamian próbując mi wcisnąć grzechotkę albo pogłaskać/ pocałować, albo czymś nakarmić, jakby nie było na to czasu po zabawie.
Najgorsze jest to, że dziś naprawdę myślałem, że uda mi się odkryć coś nowego. Byłem bardzo cicho i prawie się nie ruszałem, bo ta rzecz sama właściwie wpadła mi w ręce. Po prostu: odwróciłem głowę i ją zobaczyłem, tę rzecz. Więc i mama miała cały czas zamknięte oczy i nie robiła żadnych min, tylko cicho sobie oddychała. I wszystko by było super, gdyby nie to, że jak sobie macałem to czarne-długie-cienkie, to coś zaczęło się poruszać z drugiej strony łóżka, obok głowy mamy. Wtedy mama przestała cicho oddychać, szybko otworzyła oczy, popatrzyła mi na ręce i zajęczała dziwnie: „Obożewtyczka!” i zaraz: „Obożelampka!”, po czym wzięła mi to cienkie-czarne-długie razem z tym czarnym i szerokim oraz z tymi zimnymi i śliskimi.
No, to nie było zbyt przyjemne, tym bardziej, że mama ścisnęła mi lekko rączkę, żeby wyjąć to coś. Nie to, żeby mnie bolało, ale… płakać było o co. No bo co to za zwyczaje: tak nagle zabrać ci zabawkę i jeszcze ściskać rączkę? W dodatku nie dowiedziałem się najważniejszego – co było na końcu tego długiego-cienkiego-czarnego. Bo skąd niby mam wiedzieć, co znaczy obożewtyczka? Pojęcia też jeszcze nie mam, co to jest obożelampka.
I co z tego, że mama potem mnie całowała i mówiła, że jestem duży, bo dziś właśnie skończyłem siedem i pół miesiąca? I tak miałem o co być obrażony.