niedziela, 27 kwietnia 2008

Mama sapie, a niektóre pieski baaardzo urosły

Wczoraj było strasznie fajnie, bo pojechaliśmy z mamą i tatą na wycieczkę. Lubię wycieczki! Wycieczka jest wtedy, gdy mama rano zaraz po wstaniu bardzo się denerwuje i dużo rzeczy chce zrobić na raz, i szeleści papierami i woreczkami, do których chowa chlebek albo jabłuszka, i zbiera z domu różne rzeczy i chowa je do plecaka, i biega po całym domu, i krzyczy na tatę i nawet na mnie, i na różne rzeczy też, krzyczy, znaczy się (tego to już zupełnie nie rozumiem, więc nie pytajcie mnie, dlaczego tak robi), i...
Ale potem, jak już mama wszystko pozbiera, pochowa i na wszystkich i wszystko nakrzyczy, wychodzimy z domu i to jest właśnie ta wycieczka, to znaczy – wycieczkowa część właściwa. Wsiadamy wszyscy do samochodu i czasem od razu ruszamy, a czasem (na przykład tak jak wczoraj) mama lub tata, albo raz jedno, raz drugie (tak jak wczoraj właśnie), wracają jeszcze do domu po coś, czego zapomnieli dla siebie, dla mnie albo w ogóle tak… dla wycieczki, zapomnieli, znaczy się.
Żeby była wycieczka, trzeba długo jechać naszym brumbrumkiem. Na początku to jechanie jest strasznie fajne, ale potem tak strasznie dużo się jego robi, tego jechania, znaczy się, że zwykle sobie zasypiam i budzę się dopiero wtedy, jak już jesteśmy na miejscu.
Wczoraj miejsce wyglądało tak: była tam taka rzeka z wodą (ale nie taka jak u nas w parku, gdzie zwykle trochę czasu spędzamy z dziadziem czy babcią na spacerkach, nad rzeką, znaczy się, bo ta parkowa rzeka to jest strasznie bardzo mniejsza niż tamta, co ją wczoraj widzieliśmy na wycieczce), i takie wysokie skały, i dużo drzew, i trawy, i piesków – różnych (ale o tym za chwilę), i dzidziów, i kak (fruwających i nawet – rany, rany! – pływających), i słońca.
Miejsce spodobało mi się od razu.
Wycieczka wyglądała tak, że najpierw trochę szliśmy (to znaczy mama szła ze mną na pleckach, a tata szedł za nami, bo nie zdążył wyjść razem z mamą z samochodu, bo coś tam jeszcze robił, a mama już mnie wzięła i poszliśmy – tata się chyba o to strasznie denerwował), potem spotkaliśmy miejsce, gdzie było dużo ludzi i muzyka, i tam mama z tatą sobie siedli i coś pili, a ja sobie słuchałem muzyki i jadłem obiadek (na stojąco! – mówiłem, że fajne te wycieczki są?!). Potem, jak już zjadłem obiadek, a mama z tatą wypili, wstali, mama z tatą, znaczy się, i tata wziął mnie na plecki, a mama szła obok nas.
I tak sobie szliśmy, i już miałem zacząć się nudzić, ale na szczęście spotkaliśmy dużo domków i znów ludzi, i – to było naprawdę najbardziej ciekawe! – takie ogromne pieski, większe niż wszyscy ludzie, jakich kiedykolwiek widziałem! I ja do tych piesków za każdym razem robiłem jak zwykle „woł, woł!”, a moja mama się strasznie ze mnie śmiała, aż się zataczała tak śmiesznie od tego śmiania. W końcu, jak się już trochę uspokoiła, mama, znaczy się, zaczęła mi tłumaczyć coś, że to wcale nie są pieski, tylko… jakieś onie czy coś i że one nie robią „woł, woł”, ale „iiiicha” czy jakoś tak. Nic z tego wszystkiego nie zrozumiałem, więc nie pytajcie mnie, o co chodzi, i wcale mamie nie uwierzyłem, bo przecież dobrze widziałem, że to są pieski, tylko takie… większe po prostu. Myślę, że dorośli na wycieczkach starają się mówić różne śmieszne rzeczy po to tylko, by były one jeszcze fajniejsze, te wycieczki, znaczy się. O!
No i potem wyszliśmy od tych domków, ludzi i piesków, i weszliśmy tam, gdzie było dużo drzew i trawy. I wtedy znów zaczęło być śmiesznie, bo tata szedł ze mną przodem, a mama przystawała i szła coraz wolniej i strasznie przy tym sapała i coś mówiła o jakiejś… złej dycji czy czymś takim. Chyba chodziło jej o to, że ta droga była w górę i w górę (raz już byliśmy na podobnej wycieczce) i że się męczyła, tą drogą znaczy się.
Więc cała ta część wycieczki znów była przez chwilę fajna, bo jak mama za bardzo zostawała z tyłu, to tata się zatrzymywał i czekaliśmy na mamę, a mama – tak na niby, żeby mnie rozśmieszyć – robiła różne rzeczy, na przykład machała rękami do mnie, albo się schylała prawie do ziemi, albo brała się pod boki, albo wystawiała język, albo… Naprawdę, było bardzo śmiesznie! Ale potem od tego chodzenia i kołysania znów usnąłem i nie widziałem już, czy mama cały czas tak robiła, czy nie.
Ale myślę, że ciągle sapała, nie pytajcie mnie, dlaczego, tak myślę, znaczy się. I jeszcze myślę, że wolę, kiedy mama sapie, niż kiedy krzyczy. Choćby nawet ten krzyk miał być zapowiedzią najfajniejszej wycieczki świata! Na przykład takiej, jak wczoraj.

sobota, 19 kwietnia 2008

Dofryzjer i skracanie uszu

Ostatnio (ale jeszcze wcześniej niż wczoraj) mama po obiadku zabrała nas z tatą w jedno takie miejsce, które się nazywa „dofryzjer”. To miejsce jest niedaleko naszego domku, są tam takie duże lustra (jeszcze większe niż u nas w domu, to znaczy większe niż te, co się przesuwają razem z drzwiami w szafie i wtedy wszystko na chwilę znika: dzidzia, mama, tata i inne rzeczy, które wcześniej w tym lustrze – czy: w tej szafie? – były). I te lustra w tym dofryzjerze są na ścianie, a nie na szafie, jak w naszym domku.
W dofryzjerze jest też dużo miłych pań, które się uśmiechają, ale nie dotykają mnie od razu (nie cierpię tego!), nie głaszczą ani nie mówią „aj-ti-ti, bobasku” czy jakoś tak (tego też nie cierpię). I jeszcze jedna jest fajna rzecz w tym dofryzjerze – duże szyby, od ziemi do samej góry, przez które dokładnie widać wszystkie brumbrumki na ulicy, i te, co stoją, i te (to najważniejsze!), co jadą .
Ale dofryzjer ma też różne mniej fajne oraz zupełnie nietajne rzeczy. Na przykład jest tam taka maszyna, co strasznie dmucha i głośno szumi. Taką maszynę jedna z tych miłych pań w dofryzjerze przykładała innej pani do głowy (ta pani, co przykładała, stała i patrzyła na tę drugą panią, a dokładniej na jej głowę, a ta, co nie przykładała, tylko miała przykładaną, tę maszynę, znaczy się, to siedziała i patrzyła cały czas w jedno z tych wielkich luster). I ta maszyna rozdmuchiwała włosy, tej pani, co siedziała, znaczy się. Strasznie to było dziwne i nie wiem, o co w tym chodziło. Zupełnie. Ale wcale mi się to nie podobało.
Na szczęście mnie nikt żadnej dmuchającej maszyny nie przykładał do głowy, ale może to dlatego, że siedziałem na jednym fotelu razem z moją mamą, więc tej pani, co stała, trudno było pewnie wybrać głowę do przykładania maszyny, bo przecież ja mam jedną i mama ma jedną, głowę znaczy się, co razem daje więcej głów niż tych dmuchających maszyn, które w tym dofryzjerze są (bo ja tylko jedną widziałem, maszynę, znaczy się).
Ale ta miła pani, co stanęła za naszym fotelem, też chciała nam pokazać jedną taką maszynę. Inną. Ta maszyna była mniejsza niż ta dmuchająca, ale za to bardziej brzęcząca niż szumiąca. I to takim nieprzyjemnym brzękiem brzęcząca, znaczy się. No i ta nasza miła (?) pani zaczęła tę brzęczącą maszynę przykładać mi, MNIE!, do głowy i zabrzęczała mi, MNIE!, za uchem. Tego już było naprawdę za wiele! Ja rozumiem, dofryzjer, miłe panie, lustra, brumbrumki w całej okazałości i inne atrakcje, ale brzęczące maszyny??? O nie, nie cierpię brzęczących maszyn, zwłaszcza gdy brzęczą mi tuż za uchem! Nic więc dziwnego, że zacząłem strasznie wrzeszczeć i płakać i wszystkie te miłe panie oraz mój tato i mama strasznie się nagle zmartwili. Pani, ta miła, ta nasza, znaczy się, zaczęła mi machać takim wielkim pędzlem po twarzy i mówiła niby wesoło, ale tak naprawdę w wielkich nerwach, czułem to, więc mówiła: „kizi-mizi, kizi-mizi”, jak jakaś głupia. Moja mama mówiła za to do mnie „ej, łobuzie, bądź dzielny, skarbie, proszę, nie płacz”, tata wyciągnął skądś mojego szczurka (dziwne, nie wiedziałem, że szczurek też z nami poszedł do tego dofryzjera) i zaczął mnie rozśmieszać, ale bez powodzenia, bo przecież byłem wrzaskiem, nie śmiechem, te dwie inne panie, co jeszcze były w tym dofryzjerze, tez coś do mnie mówiły i coś chciały robić, ale już sam nie wiedziałem, co. No mówię wam, strasznie dużo się zamieszania nagle zrobiło, w tym dofryzjerze, znaczy się. W końcu mnie to zamieszanie znudziło, a poza tym mama mnie tak fajnie przytulała, więc przestałem już tak strasznie płakać i sobie tylko pochlipywałem. Poza tym nie mogłem już tak bardzo płakać, bo bym nie widział, co ta nasza miła pani mi robi. A ona zaczęła, sam nie wiem, kiedy, robić mi coś dziwnego koło głowy, już nie maszyną, ale takim czymś czarnym, podobnym do tego, co mi czasem moja mama przykłada do paznokci, żeby były krótsze. No i od tego przykładania przez tę naszą miłą panią, spadały mi co chwila włoski, wszędzie mi spadały, ale najbardziej to na twarz (i się wtedy przyklejały do moich łezek i okrrropnie drapały) i na sweter mamy. W końcu moja mama powiedziała, że już wystarczy i wtedy ta nasza miła pani bardzo głośno odetchnęła. A ja miałem już krótkie włoski. Wtedy poszliśmy sobie z mamą oglądać brumbrumki, a na fotelu siadł mój tata. I wiecie co? Jemu też ta miła pani jeździła tą samą maszyną po głowie, ale on ani nie płakał, ani nie wrzeszczał, ani nie wiercił się. Dorośli są naprawdę dziwni.
A dziś moja mama powiedziała, że musi mi trochę poprawić włoski po tym dofryzjerze. I wzięła to coś do obcinania paznokci i chciała coś mi tym, do paznokci, znaczy się, robić coś przy głowie. Nie wiem, o co jej chodziło, ale strasznie się od razu zdenerwowałem i z tego wszystkiego mama zamiast spaść mi trochę włosków o mało nie spadła mi uszka. To naprawdę było okropne!!! Strasznie bolało i szczypało! Płakałem i płakałem, a i moja mama wyglądała, jakby się miała zaraz rozpłakać! W końcu się jakoś uspokoiliśmy i się pocieszyliśmy, ale i tak niczego z tego wszystkiego nie rozumiem. A przede wszystkim nie wiem, czego moja mama chce od moich uszu, tata ma przecież o wiele większe, uszy, znaczy się, a mama wcale nie podchodzi do niego (nigdy, przysięgam, nie widziałem ani razu!) i nie chce mu ich spadać, tych jego uszu, znaczy się. A mnie? Dlaczego chciała? Dorośli są naprawdę strasznie strasznie dziwni.
I jeszcze jedno. Po tym dofryzjerze moja mama zamiast mówić do mnie normalnie, czyli „łobuzie” albo „chłopie”, zaczęła mówić „łysolku”. Nie wiem, ale jakoś wcale mi się to nie podoba…

poniedziałek, 7 kwietnia 2008

Niech żyje organizacja!

Lubię takie dni, jak dzisiejszy. Rano długo jestem sam tylko z mamą i dzieje się dużo ciekawych rzeczy. Dużo też jest krzyku, głównie mamy, która się złości, jak coś idzie nie po jej myśli. Ale ja też sobie od czasu do czasu krzyczę, głównie wtedy, gdy moja mama robi coś nie po mojej myśli, czyli – przerywa mi zabawę w najlepszym jej momencie, tej zabawy, znaczy się.
W dni takie, jak dzisiejszy, oprócz tego, że się dobrze bawię, najbardziej często też zastanawiam się, o co tak naprawdę chodzi tym dorosłym, a dokładniej – o co chodzi mojej mamie. Bo jest tak: gdy mama jest ze mną sama, zwykle organizuje mi jakieś fajne zajęcia i robi tak, że dzieje się dużo różnych rzeczy. Ale potem, jak te rzeczy się dzieją i jak ja bawię się w najlepsze, wydaje mi się, że mama ma pretensje, że się dzieją, te rzeczy, znaczy się, zamiast się z nich cieszyć razem ze mną.
Dziś na przykład. Mama zorganizowała mi, że:
- zaatakował mnie kwiatek, ten duży, co stoi na ziemi w pokoju; zaczęło się wprawdzie od tego, że to ja pociągnąłem go za listek, a wtedy on na mnie spadł i obsypał mnie takim czarnym czymś, co ma trochę grudek i z czego wychodzi ten kwiatek; nie żałuję, że mnie obsypał, i tak było całkiem fajnie!;
- rzuciła się na mnie huśtawka; nie wiem w sumie, dlaczego, się rzuciła, znaczy się, bo ja ją tylko chciałem trochę przesunąć, więc nie musiała się rzucać, nie?;
- wysypałem sobie wszystkie rzeczy, i mamy, i moje; chodzi o te, które mama zbiera najpierw w łazience, a jak już ich dużo uzbiera, to je wkłada do pralki, czyli tej takiej białej szafki, co się kręci w środku i warczy, a potem je mama wiesza na takim białym z drutami, co już dwa urwałem, te druty, znaczy się; no więc z tych rzeczy, co je wysypałem, zrobił się taki fajny i mięciutki dywanik w łazience, ale mama tego (naprawdę nie wiem, dlaczego) w ogóle nie doceniła i szybko z powrotem pochowała wszystkie te rzeczy i zabrała mnie z łazienki;
- wysypałem różne takie różności, które nie wiem, jak się nazywają, ale są w szafie w takich workach i reklamówkach (część jest też w takiej szarej skrzynce) i czasem (wiem, bo raz widziałem!) wyjmuje je tata, żeby coś „przyprawić w domu”, jak mówi moja mama, tak trochę jakby ze śmiechem to mówi, ale nie wiem, o co to chodzi, z tym przyprawianiem, znaczy się, i z tym jakby śmiechem, więc się nad tym nie zastanawiam;
- zjadłem trochę takiego czegoś, co było na moim buciu; no tym, w którym chodzę na spacerki, nie tym po domu; i sam wiem, nie było to wcale dobre, ale naprawdę, moja mama nie musiała aż TAK krzyczeć, i tak więcej nie chciałem tego jeść, głupi w końcu nie jestem!;
- popstrykałem sobie (NARESZCIE!) trochę tym pstryczkiem, co jest na takiej szarej długiej rzeczy z okrągłymi dziurami pod mamy biurkiem w pokoju; niestety, mama strasznie szybko zobaczyła, co robię i zabrała mnie spod biurka krzycząc „łobuzie, NIE wolno, kopnie cię prąd!!!”; rany, nie wiem, o co tyle krzyku, o te trzy pstryk-pstryczki?
Tak, mama strasznie fajnie mi to wszystko zorganizowała. I kilka jeszcze innych rzeczy, których już nie pamiętam. Naprawdę świetnie się bawiłem, tylko nie wiem, o co moja mama była taka zła? Ale potem przyjechał tato i pojechaliśmy razem na wycieczkę. I też było fajnie, tylko… jakby mniej zorganizowana była, ta wycieczka, znaczy się.