środa, 31 października 2007

Mam coś w buzi!

Ostatnio strasznie swędziały mnie dziąsełka. Zwłaszcza wczoraj. No normalnie już miałem dość! A najbardziej najdość miałem tego, że ciągle musiałem płakać, żeby ktoś się mną w końcu zainteresował i coś z tymi moimi dziąsełkami zrobił. Ale nikt nie rozumiał, o co mi tak naprawdę chodzi. Dorośli myślą chyba, że jak się płacze, to tylko wtedy, gdy ma się pusty brzuszek albo – chce się pozwiedzać mieszkanie, albo chce się akurat tę zabawkę, która spadła najdalej. Fakt, jeśli dają mi jeść (zwłaszcza deserki – uwielbiam je!) albo noszą po mieszkaniu, albo podają tę najdalszą zabawkę, na chwilę mogłem zapomnieć nawet o dziąsełkach, ale przecież i tak one, te dziąsełka znaczy się, zaraz się same przypominały i znów musiałem wtedy płakać.
Musiałem. Bo teraz już mnie tak nie swędzą i jest mi trochę lepiej. Trochę, bo nie całkiem. Bo od tego swędzenia dziąsełek zrobiło mi się coś dziwnego w buzi. Mam tam takie twarde coś na dole. I muszę sobie to cały czas, np. zaciskając wargi, sprawdzać. Żeby wiedzieć, czy dalej jest, czy może jednak zrezygnowało i np. gdzieś sobie poszło.
To moje zaciskanie warg zauważyła moja mama, jak tylko dziś wróciła i pozwoliła niani sobie iść, żebyśmy mogli zostać sami. Kiedy zobaczyła, co robię, najpierw długo próbowała zrobić tak, żebym otworzył buzię, nie wywalając przy tym języczka, a jak jej się w końcu udało mnie przechytrzyć (lubię się tak czasem bawić z mamą, tak!), to aż klasnęła w dłonie, strasznie się ucieszyła i zaczęła ze mną tańczyć po pokoju. Bardzo mnie to wszystko zdziwiło, tym bardziej jeszcze, że moja mama do tego wszystkiego krzyczała: „Ząbek, masz ZĘbala, maluszku!”. Naprawdę nie wiem, co chciała przez to powiedzieć. Wkurzyło mnie to zwłaszcza wtedy, gdy zadzwoniła do babci, żeby jej o tym moim ZĘbalu powiedzieć. Babcia niedługo potem przyszła i obie zaczęły mi zaglądać do buzi przy kąpieli. No to już było stanowczo za wiele! A zwłaszcza najzawiele było to, że ja nic z tego wszystkiego nie rozumiałem.
Ale od tego swędzenia dziąsełek byłem strasznie zmęczony, więc dałem im spokój i już nawet nie płakałem, żeby pokazać, jaki jestem zły. Teraz też już dam spokój. Ale jutro… znów muszę sprawdzić, o co chodzi z tym twardym na dole w buzi. Ja tego tak nie zostawię!

niedziela, 28 października 2007

Śliczniutkianiołektak?

Dziś wieczorem znów przyszła do mnie babcia.
Długo jej nie widziałem (mama mówiła, że babcia jest w jakimś Zapokanym czy jakoś tak – nie wiem, o co dokładnie chodziło mamie, to i nie zapamiętałem dobrze), więc na początku nie poznałem, że to jest babcia. Ale jak zaczęła do mnie mówić („DzieńdobrykuKUśku! PowiedzBABAmaLUŚku! Aząbkimasz-TĘSkniłam! Coteoczkaśliczniutkiewidziałypowiedzopowiedzbabci. BABA?”), to już wiedziałem, że to ona. Bo babcię najłatwiej rozpoznać jest po tym, że zwykle strasznie dużo i tak wysoko mówi. To jej mówienie to w sumie jest fajne, a przede wszystkim – śmieszne, choć czasem chciałbym, żeby na chwilę przestała otwierać usta i posłuchała trochę dłużej, jak ja mówię do niej (no bo kto ładniej ode mnie mówi „et’ć-dadaaDA-a-gieGIEgi-ydzieDZIE”?).
Babcia tym razem nie tylko dużo mówiła, ale też, mówiąc, cały czas, rozpakowywała jakieś reklamówki (ależ one cudnie szeleściły, jacie!) i wyjmowała z nich różne rzeczy. Najpierw wyjęła takie białe, milusie dwie (wiem, bo sobie zdążyłem dotknąć), powiedziała: „BUT-ki, dziadziamówił, żezamałe, zobaczmytak?” i zaczęła mi to zakładać na nóżki. Strasznie się zdziwiłem, bo te rzeczy trochę mnie ściskały w nóżki, a poza tym od razu zrobiło mi się od nich okropnie gorąco. Ale babcia nie pozwoliła mi się długo nad tym zastanawiać, bo zaczęła szeleścić znów nowymi reklamówkami (jaCIE, JACIEEE!) i wyjęła z nich kilka takich niebieskich rzeczy. Jedną z tych rzeczy założyła mi na głowę i zaczęła klaskać rękami (nie pytajcie mnie, o co jej chodziło, bo naprawdę nie wiem; wiem tylko, że wyglądała strrrasznie zabawnie, tak, że aż chyba zapomniałem zamknąć buzię po moim ostatnim „Aaa”). To pewnie była czapeczka, bo to, co dorośli zwykle zakładają mi na głowę (zwłaszcza wtedy, jak wychodzimy sobie razem na spacerek), tak właśnie się nazywa. A ja tego okropnie nie lubię, to znaczy tych czapeczek, i zawsze wtedy płaczę, przed spacerkiem to znaczy się. Ale teraz nie mogłem płakać, bo babcia naprawdę bardzo fajnie szeleściła (JACIEEE, JA-CIEEE!) i w dodatku tak klaskała, że to „Aaa” już całkiem mi zostało w gardle i nie chciało stamtąd w ogóle wyjść.
Potem babcia wzięła drugą z tych niebieskich rzeczy i zawiązała mi na szyi. I ta rzecz mnie trochę łaskotała, w szyję, więc się zacząłem śmiać. I wtedy babcia jeszcze bardziej się ucieszyła, że „takpiENknieaniołku, tak?” i (ale chyba nie w nagrodę?) zaczęła mi wkładać jeszcze jedną taką niebieską rzecz na rączkę, co już było NAPRAWDĘ STRASZNIE DZIWNE. A na końcu, kiedy włożyła mi taką samą drugą niebieską rzecz na drugą rączkę (tak, tak), to już się tak bardzo ucieszyła, że chyba jeszcze jej tak zadowolonej nie widziałem i aż myślałem, czy aby na pewno nic jej się nie stało.
Ja natomiast byłem ucieszony jakby mniej. Ale gdy tak ciągle nie mogłem zdecydować, co mam zrobić (to znaczy: kiedy zacząć płakać ze złości), to właśnie wtedy w rączki wpadła mi jedna reklamówka i teraz – JACIEEEEEEE! – to ja mogłem sobie poszeleścić!!!
I tak babcia się cieszyła, ja sobie szeleściłem i wszystko byłoby naprawdę fajnie, gdyby nie to, że mama się na nas z babcią zaraz strasznie zdenerwowała (pisała akurat na tym swoim komputerze i powiedziała, że się kupić przez nas nie może – o co jej chodziło? nie wiem, naprawdę) i nie wzięła mnie do kąpieli.
A tam już nie było tych fajnych reklamówek, ale tych białych na nogach i tych niebieskich na głowie-szyi-rękach też nie było, więc w sumie może i dobrze się stało? Sam nie wiem…

niedziela, 21 października 2007

Wyborny spacerek

Dziś po obiadku mama powiedziała, że idziemy na wybory.
Niezbyt dobrze rozumiałem, o co jej chodzi (i dalej chyba nie rozumiem), ale i tak się ucieszyłem: przecież „iść” to spacerek, a ja uwielbiam spacerki. Jeszcze bardziej się ucieszyłem, kiedy przyszedł po nas dziadek – przecież uwielbiam dziadka! – i mama powiedziała, że w takim razie ona najpierw pójdzie ze mną na wybory, a potem zostawi mnie z dziadkiem i dziadek zawiezie mnie do parku. Wtedy już się zrobiłem najbardziej najradośniejszy, bo wszystko zapowiadało się naprawdę wspaniale.
Wybory były zaraz obok parku, w takim budynku, w którym kiedyś, jeszcze w lecie, schowaliśmy się z babcią (tylko wtedy, w lecie, to nie nazywało się wybory, a ulewa – i to właśnie przed nią się chowaliśmy). Mama zostawiła wózek i dziadka przed drzwiami, a mnie zabrała ze sobą do środka, żeby mi wszystko dokładnie pokazać i wytłumaczyć – mama zwykle stara się mi wyjaśniać to, co według niej jest ważne, często jednak i tak nic z tego nie rozumiem (ale staram się tego nie okazywać, żeby mamie nie było przykro). Tak było i tym razem, choć, nie powiem, ciekawiły mnie te wybory, bez żalu więc rozstałem się z dziadkiem.
Wybory wyglądały tak, że weszliśmy z mamą do takiej dużej sali, w której było trochę różnych ludzi i duży zielony stół. Mama podeszła do tego stołu i dała jednej pani, która tam była, za tym stołem, coś takiego małego i płaskiego. W zamian dostała od tej pani dwie kartki, jedna była w kolorze żółtka, a druga, taka wieeelka, była biała. Zupełnie nie rozumiem, o co chodzi w tych zabawach, w jakie bawią się dorośli! Tym razem jednak wcale się tym nie przejąłem, bo ta wieeelka biała kartka… była naprawdę fajna! Od razu zachciało mi się ją mieć i sprawdzić, czy też tak pięknie szeleści, jak kartki, które mama ma na biurku i którymi udaje mi się czasem poszeleścić (kiedy mama musi skończyć coś pisać, bierze mnie więc na chwilę ze sobą do komputera i wtedy nie może mi zabierać kartek, bo ma obie ręce zajęte pisaniem). Byłem więc bardzo grzeczny i cichutki, bo nie chciałem, żeby ktoś domyślił się, co mam zamiar zrobić (dorośli są przecież dziwni i np. zwykle nie pozwalają na szeleszczenie kartkami).
Mama siadła ze mną i tymi kartkami przy takim małym stoliku i zaczęła czytać najpierw tę kartkę w kolorze żółtka. Szarpnąłem więc za białą kartkę, żeby sobie nią spokojnie poszeleścić. Niestety, mama bardzo się zdenerwowała, bardzo bardziej niż wtedy, gdy szeleszczę jej kartkami z biurka, i powiedziała jakoś tak dziwnie: „Jo-A-chim, NIE wolno, to bardzo WAŻNA kartka i mamie jest ona baaardzo potrzebNA!”.
Zrozumiałem, że z TAKĄ mamą na pewno nie uda mi się poszeleścić żadną kartką, nie tylko tą wieeelką białą, więc dałem sobie spokój i patrzyłem, co robi mama. A mama robiła coś bardzo dziwnego: najpierw na tej żółtkowej kartce narysowała po dwie kreski skrzyżowane ze sobą w kilku miejscach, a potem, na tej białej, tak samo zrobiła, tylko w jednym miejscu i chwilę potem jeszcze sobie na to patrzyła.
W ogóle nie rozumiałem, o co chodzi w tej zabawie, a w dodatku na koniec tego mamy rysowania moja czapeczka spadła mi na oczy, więc i nic nie widziałem. Zacząłem więc płakać, żeby mama już przestała robić te dziwne rzeczy i zajęła się w końcu mną. I wtedy odezwała się ta pani zza tego stołu: „O, dzidziuś płacze, pewnie nie spodobało mu się to, co pani wybrała”. Ta pani powiedziała to jakby tak trochę wesoło, więc strasznie się zdziwiłem, gdy moja mama mruknęła jakby ze zdenerwowaniem: „Dobrze, że nie widzi tego, co inni wybierają, wtedy wpadłby w prawdziwą histerię”. Nie wiem, naprawdę, co mama chciała przez to powiedzieć, bo przecież ja wpadam w histerię tylko wtedy, gdy nie dostaję tego, czego bardzo chcę, a takie wybory to nic ciekawego, więc bym nie wpadał w histerię, bo bym ich nie chciał.
Mama szybko wstała, złożyła te kartki i – to już było naprawdę dziwne! – wrzuciła je do takiej biało-czerwonej skrzyni, która stała na środku sali. A potem w końcu wyszliśmy.
I dobrze, bo na zewnątrz czekał na nas dziadek, który mnie, jak obiecał, zabrał na najfajniejszy spacerek do parku. Było tak fajnie, że… pod koniec trochę usnąłem ze zmęczenia. I to jest właśnie prawdziwa zabawa!
PS. Jeszcze jednego nie rozumiem. Mój tata w ogóle dziś nie przyszedł, bo był cały dzień na wyborach. Mama powiedziała, że on tam pracuje. Ci dorośli są naprawdę dziwni – jak mogą zajmować się tak nudnymi rzeczami, w dodatku przez cały dzień? No chyba że tata na tych wyborach szeleścił sobie kartkami – to potrafiłbym jeszcze zrozumieć.

sobota, 20 października 2007

O rety, śniek!

Dziś rano moja mama zachowywała się tak, że przez chwilę już się bałem, czy coś jej się nie stało. A było to tak:
Kiedy się obudziłem, mama jak zwykle miała zamknięte oczy i przez chwilę udawała, że nie słyszy, jak krzyczę. Naprawdę nie rozumiem tej jej zabawy, według mnie jest już nudna, więc mama mogłaby już przestać tak ciągle przede mną udawać i zacząć normalnie mnie przytulać i bawić się ze mną zaraz wtedy, gdy tylko się obudzę.
W końcu mama otworzyła oczy, powiedziała do mnie coś w rodzaju: „Uaaa-A-chim, ni mmmżesz sPAĆ?” i jakoś tak bardzo niemrawo pogłaskała mnie po głowie. Ponieważ dokładnie nie zrozumiałem, o co jej chodzi, zacząłem krzyczeć jeszcze bardziej. Mama znów otworzyła oczy, spojrzała w sufit i… wtedy właśnie coś jej się stało. Wyglądało to tak: otworzyła szeroko oczy, szybko nałożyła okulary i nagle usiadła. Potem, zupełnie nie jak Zwykła Poranna Mama, uśmiechnęła się do mnie szeroko i przytomnie i krzyknęła: „Śniek, śniek, łobuzie! Pacz, śniek!”, po czym mnie przytuliła i porwała z łóżka, pokazując na okno, które jest w suficie nad łóżkiem.
Bardzo to było wszystko dziwne, ale starałem się nie dać niczego po sobie poznać, tylko spojrzałem tam, gdzie pokazywała mama. Mama wytłumaczyła mi, że to białe, co jest na oknie, to właśnie jest śniek i że to mój „pierszy-śniek”. „No może nie pierwszy, ale pierwszy, który zapamiętasz, łobuzie” – szybko dodała mama, ciągle tak dziwnie radosna.
Ponieważ mamie wydawało się, że czegoś nie rozumiem (i rzeczywiście tak było, domyślna ta mama), wpadła na nowy pomysł. Położyła mnie w łóżeczku, otworzyła okno, zabrała stamtąd trochę tego białego i przyniosła to w rękach dla mnie, to znaczy: posadziła mnie w łóżeczku i pozwoliła mi tego dotknąć. Oczywiście, że skorzystałem z okazji. Jednak to białe, ten śniek, znaczy się, jakoś mi się nie spodobało. Było zimne i takie jakby mokre, a poza tym kawałek tego śnieku spadł mi na śpioszki i zrobił na nich mokrą plamę, która mi zmarzła nóżkę. Wtedy mama zrobiła się na chwilę znów Zwykłą Poranną Mamą, bo zaniepokoiła się bardzo i powiedziała zdenerwowana: „O rany, ale masz głupią mamę, łobuzie! Jeszcze się rozchorujesz!” i zabrała ode mnie to białe i to zabranie tym razem wcale nie było takie złe.
Mama jednak uznała chyba, że jeszcze nie mam dość tego śnieku (tak naprawdę to ona nie miała go dość, ale już nic nie mówiłem, bo wszystko było takie dziwne tego ranka), więc wzięła mnie do tego drugiego pokoju, w którym zwykle się bawię. Tam znów kazała mi patrzeć przez okno na śniek. A potem, żebym go lepiej widział, tego śnieka, zrobiła tak, że te deseczki, które są na oknie w tym drugim pokoju, nagle podskoczyły i zostało samo okno, a za nim to wszystko, co zwykle widać, gdy wychodzę na spacerek do parku, tylko że to wszystko było białe.
Bardzo się tym wszystkim zdziwiłem, ale najbardziej najdziwniejsza wydała mi się ta sztuczka z deseczkami, dlatego zamiast na śniek patrzyłem na te deseczki, które teraz były na górze okna i wszystkie razem tak jakby ściśnięte. I wtedy, niestety, mama znów, i to już na zawsze, stała się Zwykłą Poranną Mamą, bo gdy zobaczyła, że bardziej niż śniek interesują mnie te deseczki, zmartwiła się, zamyśliła, po czym… zabrała mnie do kuchni, zapięła w krzesełku i zaczęła tę swoją normalną zabawę z rzeczami z białej szafki.
Ale wiecie co, choć ta szafka też jest biała, myślę, że ona nie jest taka jak śniek. Na szczęście!

piątek, 19 października 2007

Pyszniutko

Dziś mama pokazała mi, jak wygląda jajko.
To było chyba ważne wydarzenie dla mamy, bo wszystko odbyło się bardzo uroczyście i ze śpiewem. Tak, tak, nie żartuję. Ale po kolei.
Najpierw, jak już moja niania sobie poszła, mama zaniosła mnie do kuchni i wesoło powiedziała: „A teraz, łobuzie, przedstawię ci jajko”. Zdziwiłem się, bo zwykle jak mama mówi „Przedstawię ci…”, chodzi jej o jakiegoś człowieka albo przynajmniej o coś, co się rusza. A jajko, jak się okazało, to jest coś białego, o takim dziwnym kształcie, co jest nieruchome mniej więcej tak samo chrupka albo kawa mamy (to znaczy, że jest nieruchome do czasu; jeśli się chce i może, można je z powodzeniem uruchomić, niestety, mnie zwykle dorośli nie pozwalają na uruchamianie, więc, choć chcę i mogę, rzeczy te nadal zostają nieruchome).
Jajko leżało sobie na deseczce na stole. Mama posadziła mnie w moim krzesełku i powiedziała: „Ale to jeszcze nic, Pimonku, takie jajko, NAJfajniejsze zobaczysz teraz” i przyłożyła do jajka takie coś srebrno-czarne, przycisnęła i wtedy z jajka zrobiły się dwa kawałki. A najciekawsze jest to, że te kawałki jajka w środku nie były już białe, ale miały takie żółte kółeczka. I takie jedno kółeczko mama zabrała jajku, włożyła je do mojej miseczki i powiedziała: „To właśnie jest pyszniutkie żółtko, które sobie teraz zjesz”.
Nie powiem, bardzo mnie to wszystko zaciekawiło: ta uroczysta mina mamy, to przedstawianie i to fajne kółeczko w kolorze chrupki, choć może trochę bardziej chrupkowym, jeśli wiecie, co chcę powiedzieć. Niestety, mama zaczęła naciskać na to kółeczko moją łyżeczką i wtedy z fajnego kółeczka zrobiły się takie malutkie, mniej fajne, kawałeczki i to je dopiero miałem zjeść.
Te żółtkowe kawałeczki były… strasznie suche i wcale nie pyszniutkie, dlatego zamiast jeść zacząłem je po trochu wypluwać. Mama bardzo się zdziwiła i chyba trochę posmutniała (może dlatego, że te kawałeczki spadały mi wszędzie – na ubranko, krzesełko, podłogę, spodnie mamy…?). Ale zaraz wpadła na pomysł, że może jak zacznie śpiewać, wtedy ja zacznę się pyszniutko bawić i wszystko inne też będzie dla mnie pyszniutkie. I wiecie co? Niewiele się pomyliła, bo jak zaczęła śpiewać, a ja zacząłem coraz bardziej myśleć, o co w tym wszystkim chodzi, to całkiem zapomniałem o tym wcale-nie-pyszniutkim żółtku.
Mama najpierw śpiewała: „Żółtko-żółtko, żółtko-żółtko, żółtko-żółtko-żółtko”, ale potem jakoś tak dziwnie się stało, że z tej żółtkowej piosenki zrobiła się już całkiem inna, mniej więcej taka: „Pije-Kuba do-Jakuba, Jakub-do-Michała…”. Strasznie to było wszystko dziwne! I z tej dziwności zjadłem naprawdę dużo żółtka, bo jakoś zapomniałem o tym, jak bardzo jest nie-pyszniutkie.
Ale następnym razem nie zapomnę. Bo żółtko naprawdę nie jest dobre. Pyszniutkie są tylko zabawy z moją mamą.

czwartek, 18 października 2007

Wstrurka

Nie rozumiem, dlaczego dorosłym (a przede wszystkim mojej mamie) przeszkadza mój katarek (to jest coś takiego, co mam od kilku dni w nosku). Czasami czuję się tak, jakbym ja z katarkiem był gorszy ode mnie bez katarku – przynajmniej według dorosłych. A przecież, gdy mam katarek, jest mnie więcej (bo jestem ja i jeszcze, w dodatku, mój katarek właśnie) niż gdy go nie mam (wtedy jestem tylko ja sam). Dorośli zatem powinni kochać mnie z katarkiem bardziej ode mnie bez katarku, bo gdy mam katarek, jest mnie więcej do kochania. Tymczasem dorośli na różne sposoby starają się zabrać mi mój katarek, nie wiem tylko, po co (bo co niby potem z tym moim katarkiem mieliby robić?). Na razie niezbyt im się udaje to ich zabieranie mojego katarku (na szczęście! – mnie katarek nie przeszkadza), ale kto wie, czy w końcu nie wygrają – ze mną i z tym moim katarkiem.
Dawniej moja mama miała takie pałeczki (różowe albo niebieskie), które czasem po kąpieli wkładała mi do noska, co strasznie mnie denerwowało, bo jak tak można kogoś traktować? Ja przecież do jej noska niczego nigdy nie wkładałem (choć czasem, przyznaję, zastanawiałem się nad tym, jaką zabawkę na przykład można by jej było tam włożyć, żeby było jeszcze ciekawiej i żeby mama wyglądała jeszcze ładniej). Raz tylko włożyłem jej palec do oka i wtedy strasznie jej było smutno i mówiła tak dziwnie: „JoAchim, tak NIE wolno! NIE rób tak JUŻ, dobrze?”. Chyba mój palec w jej oku bardzo jej przeszkadzał, więc tym bardziej powinna była pomyśleć, że i mnie mogą w nosku przeszkadzać takie niebieskie czy, tym bardziej!, różowe patyczki. Jest niby taka duża i tyle rzeczy potrafi, a najprostsza myśl jakoś w jej głowie się nie może pojawić.
No więc te patyczki strasznie mnie denerwowały, tak bardzo że wydawało mi się, że już nic bardziej zdenerwować mnie nie może. Tymczasem mama wynalazła nowy przyrząd, który jest już najbardziej najwstrętniejszy na świecie. Wygląda on tak, że najpierw ma takie białe coś, co sobie mama wkłada do buzi, potem jest taka fajna rurka, z którą chciałem się już tyle razy zapoznać, ale moja mama mi na to nigdy nie pozwoliła, jakby to tylko jej zabawka miała być; a potem jest takie całkiem niebieskie i wreszcie takie jeszcze jedno, przez co wszystko widać. No i to ostatnie właśnie mama mi wkłada do noska. O ile jej się to uda, oczywiście, bo, jak możecie się domyślać, staram się jej na to nie pozwolić. Ale jak już jej się uda (najczęściej wtedy, gdy pomaga jej w tym mój tata), mama zaczyna mi wyciągać powietrze z noska i mój katarek przy okazji. Bardzo się przy tym denerwuje (tata też), ale jakoś znów nie wpadła na to, że mogłaby wcale się nie denerwować, wystarczyłoby tylko, gdyby zostawiła mnie i mój katarek w spokoju, a na przykład pobawiła się ze mną w pokazywanie mnie temu drugiemu ładnemu chłopczykowi, który mieszka w takiej białej szafce nad moim przewijakiem.
Ale najbardziej denerwuję się ja. Albo inaczej: ja denerwuję się może najmniej, ale najgłośniej ze wszystkich krzyczę, żeby było widać, że nie życzę sobie takich zabaw z moim noskiem. Po takim moim krzyku mama, jak już wyjmie tę rurkę z mojego noska i odetchnie kilka razy głęboko, bierze mnie na ręce, mocno się do mnie przytula i mówi tak już najbardziej najsmutniej na świecie: „Oj, mój Wrzaskusiu najukochańszy, ale cię mama wymęczyła! Tak bardzo cię kocham”.
I jak ja mogę zrozumieć dorosłych?

niedziela, 14 października 2007

Gi, gi, kokietko

Dziś z mamą i tatą pojechaliśmy do Zosi.
Mama wytłumaczyła mi, że Zosia to jest moja nowa koleżanka, która urodziła się w środę i leży sobie w szpitalu. Bardzo byłem ciekaw tej Zosi, bo ja lubię poznawać nowych ludzi, zwłaszcza gdy mama mówi o nich takim specjalnym tonem, żebym wszystko dobrze zrozumiał – jeśli wiecie, co mam na myśli. Więc strasznie się zdziwiłem, kiedy się okazało, że Zosię poznawali tylko mama i tata, a ja nie, choć to przecież miała być moja koleżanka, a nie ich. Może jednak nie wszystko z tych wyjaśnień mamy zrozumiałem?
W ogóle cała ta podróż do Zosi była bardzo tajemnicza. Po pierwsze, mama nie wzięła mi ani wózeczka (z tego akurat się ucieszyłem, bo niezbyt lubię podróżować w wózeczku – widać z niego za mało z tych wszystkich rzeczy, które chciałoby się zobaczyć), ani nosidełka (to już było mniej fajne, bo z nosidełka widać wszystko oprócz mamy, ale mamę za to cały czas dobrze czuć, więc podróżowanie w nosidełku jest naprawdę super). Po prostu: wzięła mnie na ręce i tak sobie pojechaliśmy tramwajem.
I już w tramwaju stało się coś, czego nie rozumiem. Bo przecież usnąłem na kolanach mamy, gdy tramwaj jak zwykle zaczął tak przyjemnie nami kołysać: stuk-stuk, trrrr, stuk-stuk… Obudziłem się za to na kolanach taty, już bez kołysania i bez tramwaju, za to w jakimś obcym miejscu, przez które przechodziło mnóstwo ludzi (może dlatego, że tam, w tym miejscu, drzwi same się otwierały i zamykały, więc łatwo było im przechodzić?). Nic więc dziwnego, że musiałem wszystkim o tym tajemniczym tramwajowym zdarzeniu opowiedzieć. Zacząłem pokrzykiwać do tego mnóstwa ludzi: „O! ooo! Oo!”, a tata wziął mnie zaraz na ręce i zaczął ze mną chodzić tam i z powrotem. Pewnie chciał mieć pewność, że na pewno wszyscy dobrze usłyszą, co mam im do powiedzenia. Dziwny ten tata, czyżby nie widział, że krzyczę już tak głośno, że prawie wszyscy się na mnie oglądają? W każdym razie nie wiem, dlaczego mama, kiedy nagle skądś do nas przyszła, powiedziała jakby z wyrzutem: „Czemu tak krzyczysz, krzykaczu słodki? Może już wystarczy?”. Czyżby ona z kolei nie rozumiała, że kiedy ma się w środku takie ogromne zdziwienie, to ono musi wyjść z tego naszego środka z takim „O! ooo!” właśnie?
Potem mama wytłumaczyła mi, że jesteśmy już w szpitalu i że ona już widziała moją koleżankę Zosię, a teraz pójdzie zobaczyć ją tata, tę Zosię. Trochę zaniepokoiło mnie to, że choć to moja koleżanka, ta Zosia, nie ja ją widziałem pierwszy. A potem się zdenerwowałem jeszcze bardziej, bo sobie pomyślałem, że to w ogóle dziwne, że do tej Zosi nie poszliśmy wszyscy razem, z tatą i mamą – przecież to chyba nie dlatego, że usnąłem w tramwaju?
Ale wtedy przyszła ta gruba pani i zaczęła do mnie (tak mi się przynajmniej wydawało) mówić jakoś tak od rzeczy: „Gi, gi, jestem chłopczykiem czy dziewczynką?” – „Chłopczykiem” (nie wiedzieć czemu odpowiedziała mama, przecież ona nie jest chłopczykiem i to nie ją ta pani pytała), „Gi, gi, a ile już masz?” – „Prawie osiem miesięcy” (znów jakoś dziwnie wtrąciła się mama), „Gu, gu, a uśmiechniesz się do mnie?” (tu mama nic nie odpowiedziała, ale chyba też się nie uśmiechnęła, czemu akurat wcale się nie zdziwiłem), „Gu, gu, ale jestem słodki, będę ciągle dziewczyny podrywał, prawda, gu, gu?” – „Pewnie” (odpowiedziała nieco zdenerwowana już mama, a ja się lekko uśmiechnąłem, bo już zupełnie nie wiedziałem, o co chodzi), „Gi, gi, gi, ale ze mnie kokietka, pa, pa, pa, kokietko” – powiedziała, zachłystując się z radości ta dziwna pani i sobie poszła. Naprawdę nic z tego nie zrozumiałem.
A potem przyszedł tata, powiedział, że on już też widział tę Zosię, więc… możemy już iść. No to już było zupełnie najdziwniejsze! Przecież ja też chciałem zobaczyć tę Zosię, bo nigdy jeszcze żadnej Zosi nie widziałem! I przecież tylko dlatego odpoczywałem sobie w tramwaju, bo chciałem jak najwięcej sił na tę Zosię sobie zostawić! A w ogóle – to „moja nowa koleżanka jest”!!!
Moje protesty nic nie dały. Nic też nie dało nawet to, że na mój płacz z jakiegoś pokoju wyszła pani w białym ubraniu i zapytała ze strachem: „Państwo do Rentgena? z TYM dzieckiem?”. Już miałem się ucieszyć, bo pomyślałem, że jak nie Zosię, to może chociaż tego jakiegoś Rentgena poznam, ale mama szybko powiedziała: „Nie, nie” i… wyszliśmy ze szpitala.
Wiem, jak następnym razem pójdziemy do jakiejś „mojej nowej koleżanki”, to najpierw uśpię tatę i mamę, a potem sobie ją sam, tę koleżankę, popoznaję!

piątek, 12 października 2007

A ku-ku, drapu-drapie

Wczoraj niczego Wam nie opowiedziałem, bo byłem bardzo zmęczony, podobnie zresztą jak moja mama – ona jednak była zmęczona jakby inaczej, mam wrażenie, że w jej zmęczeniu było też sporo zdenerwowania, czego zupełnie już nie rozumiałem. Bo przecież to ona wymyśliła tę najfajniejszą na świecie zabawę, w którą bawiliśmy się tak długo przed moją kąpielą.
Wyglądało to tak.
Mama najpierw położyła mnie na przewijaku, do jednej ręki wzięła taki mały zielony przedmiot, który ma ostre małe ząbki przeznaczone, zdaje się, tylko do tego, by drapać mnie nimi w główkę, a do drugiej małe nożyczki (to słowo już znam, bo mama często je powtarza, kiedy bierze moje rączki i coś mi robi takiego z paznokciami, że potem one są krótsze, te moje paznokcie). Potem mama powiedziała: „A TERAZ będę ci opcinać-włoski” i od razu się zdenerwowała. Widziałem to dobrze, bo mama jak się denerwuje, to robi się taka spięta i skupiona na twarzy. Zaciekawiło mnie to, tym bardziej że nie wiem, co to znaczy opcinać-włoski.
Mama nachyliła się nade mną i najpierw trochę podrapała mnie tym zielonym po główce, a potem zbliżyła do mojej główki te nożyczki. Przecież nie mogłem na to nie patrzeć, to jasne! Zaraz odwróciłem więc główkę i skręciłem ciałko, żeby sprawdzić, co to jest „opcinać-włoski”, na co mama zdenerwowała się jeszcze bardziej. „Leż spokojnie, łobuzie, to nie będzie bolało”. No co ta mama sobie myśli? Przecież wiem, że by nie bolało, ja tylko chciałem nauczyć się czegoś nowego!
I wtedy zaczęła się właściwa część zabawy. Bo mama przykładała mi to ostre do drapania w główkę raz z jednej strony główki, raz z drugiej, raz z przodu, raz na czubku, to znów z boku – raz z jednego, raz z drugiego, a ja za każdym razem kręciłem główką (i całym ciałkiem), żeby sprawdzić, co się dzieje, a mama się coraz bardziej pociła i denerwowała i coraz szybciej zmieniała miejsca, w których przystawiała mi nożyczki do głowy i to do drapania też. Czasem coś mi robiła tymi nożyczkami, czego, niestety, nie widziałem, choć – możecie mi wierzyć – bardzo się starałem, ale najczęściej szybko je cofała i mówiła tylko jakoś tak smutno: „Ejże, chłopie, no pozwól mi!”. Ale skąd ja miałem niby wiedzieć, na co mam jej pozwalać? Przecież chciałem się tego właśnie dowiedzieć, tylko ona mi ciągle w tym przeszkadzała! Nie, nie miałem o to do niej żalu, skąd, przecież JA bawiłem się naprawdę dobrze, nawet mimo tego, że nie wiedziałem, o co tej mamie chodzi.
W końcu mamie znudziło się tak ze mną bawić (a może zdenerwowała się na serio? powiedziała przecież coś takiego: „Ależ mnie wkurzasz, chłopie!”) i postanowiła, że dalej pobawimy się w kuchni. Zabrała tam mnie, to do drapania no i nożyczki oczywiście. Posadziła mnie w krzesełku, przypięła szelkami i znów zaczęła robić mi to samo: drap-drap, ciach, drap-drap-brzdęk-w-powietrzu, drap-drap… To dopiero było fajne! Bo wprawdzie szelki trzymały moje ciałko dość mocno, ale za to główką mogłem kręcić jeszcze bardziej, a w dodatku od czasu do czasu coś małego i miękkiego spadało mi na twarz i mnie tak śmiesznie łaskotało. Za to mama była coraz bardziej czerwona i w końcu znudziła się tą zabawą na dobre. Nie potraficie sobie chyba wyobrazić, jak mi się zrobiło przykro! No bo jaki jest sens przerywać coś tak fajnego?! Próbowałem dać jej to do zrozumienia, ale nie chciała mnie słuchać i znów udała, że nie wie, o co mi chodzi. Ta mama czasem naprawdę jest bardzo denerwująca!
Potem mama siadła naprzeciwko mnie, popatrzyła na mnie chwilę i najpierw powiedziała tak jakoś dziwnie: „No, pięknie, tylko czemu tak bardzo krzywo?”, a później (już jakby z dumą): „Ale przynajmniej wyglądasz… młodziej!”.
Oba te stwierdzenia wydały mi się zupełnie bez sensu, ale nie pytajcie mnie, dlaczego.

środa, 10 października 2007

Czego chcesz, CZEgo?

To straszne, jak bardzo dorośli potrafią nie rozumieć tego, co się im przekazuje.
Sami używają tylu słów (zdecydowanie za dużo) i myślą, że wszyscy powinni robić tak samo. A przecież nie trzeba MÓWIĆ tymi ich słowami, żeby POWIEDZIEĆ to, co istotne i o co tak naprawdę komuś chodzi. Gdyby postępowali tak jak ja, i ich, i moje życie byłoby prostsze. Musieliby tylko trochę bardziej się skupić, trochę uważniej spojrzeć/ wsłuchać się i już wiedzieliby, co się dzieje. Nawet tego ich czasu wcale nie marnowałoby się więcej niż teraz. No bo pomyślcie: wystarczy się uśmiechnąć, by było wiadomo, że jest nam dobrze i wesoło, wystarczy wyciągnąć ręce, by dać do zrozumienia, że chcemy się przytulić, wystarczy wykrzywić twarz i krzyknąć „Aaaaa!”, żeby wszyscy się domyślili, że jesteśmy obrażeni i czegoś nie chcemy, wystarczy zamachać rękami, by dostać w nie to, co nam się podoba, z kolei machając nogami, pokazujemy, że chcemy się poruszyć, kiedy uciekamy wzrokiem w głąb siebie, jasne jest, że napełniamy pieluchę… Ile tego jest! Tymczasem dorośli tak dużo mówią, a najczęściej i tak niewiele z tego rozumieją. Nie widzą też tego, co ja im daję tak wyraźnie poznać. Bo przeszkadzają sobie słowami. A potem się dziwią, że JUŻ nie wiedzą, o co MI chodzi. I się obrażają – i na siebie, i na mnie.
Moja mama na przykład. Mówi: „No to ja JUŻ nie wiem, Pimonku, co jest grane! Czego TY chcesz?” i zostawia mnie czasem na chwilę, myśląc, że mi tak będzie lepiej, bo się zastanowię i zmienię zdanie albo zajmę się jakąś głupią chrupką (nie no, dalej lubię chrupki – UWIELBIAM JE! – ale przecież nie wtedy, gdy chcę mleczka albo się pobawić, albo zobaczyć listeczki, albo…). Więc ona mówi tymi swoimi słowami, a ja tymczasem trę oczka już tak mocno, że tylko głupi mógłby nie zauważyć, że mi się chce spać!
To dlatego, przez te jej słowa, musiałem się z nią dzisiaj pokłócić. Kłóciliśmy się strasznie długo, jakieś pięć minut, jeszcze rano, zanim przyszła moja nowa niania (mam ją już od tygodnia) i zanim mama się schowała w kuchni z tym swoim komputerem (o tak!, to słowo znam już od dawna dobrze, tak często przecież słyszę: „Skarbie, mama MUSI coś zrobić na KOMPUTERZE, poczekaj chwileczkę, prrroszę cię”). No więc mama posadziła mnie w krzesełku i zajęła się przygotowywaniem tych swoich zabawek z tej białej szafki. A ja nie chciałem być w krzesełku i pokazywałem jej to wy-raź-nie. A ona nic tylko: „Chcesz soczku? – A może chrrrupkę? – Pozwól mamie coś zrobić, chwiLECZkę. – Nie płacz już, łobuuuzie. – JoAchim, proszę cię. – Ale o-co-ci w końcu chodzi, PimonkUUU???”. No przecież można się było załamać! I co się dziwić, że zacząłem płakać? A ona jeszcze: „Kochanie, daj mamie sekundkę” i „Popatrz, lewek do ciebie przyszedł”! I sobie siadła naprzeciwko mnie i zaczęła mi coś tłumaczyć, że czas, że zaraz, że JUŻ oraz że co, że jak to, że ona tak (wiele), a ja (nic). No przecież myślałem już, że wyjdę z siebie! W końcu mnie wzięła na ręce, ale ile się musiałem namachać i nawyciągać. Aż mnie potem całe rączki bolały i musiałem się przespać, żeby odpocząć.
Najgorzej jednak jest, gdy zbierze się dwóch albo więcej dorosłych i stają przede mną, i zaczynają się sprzeczać. Wygląda to tak:
Ja (pokazuję) – swędzą mnie dziąsełka i jest mi źle.
Babcia (mówi) – „Rany, dziecko jest głodne! Kukuśku – pipuśku – kokośku ko-kochany!”.
Mama (mówi) – „Oj, łobuzie, czyżbyś chciał pobrykać?”.
Albo tak:
Ja (pokazuję) – ale fajnie mi w tej wodzie, nie mam pieluchy, a sobie siusiam.
Mama (mówi) – „JoAchim, chłopie, nie masz już czasem dość?”.
Dziadek (mówi) – „Burasku, kotku-michotku, pewnie ci zimno? Niedobra ta mama, tak trzyma cię w tej wodzie! – Wyjmij go może już?!”.
Można zwariować!
Tak więc to straszne naprawdę jest, jak bardzo dorośli potrafią nie rozumieć tego, co się im przekazuje. I smutne.
Ale wiecie, co jest w tym wszystkim najgorsze? Coraz częściej sobie myślę, że może oni, ci dorośli, wcale nie są tacy głupi. Oni tylko udają, zasłaniając się tymi swoimi słowami. A tak naprawdę chcieliby, by wszystko działo się tylko po ich myśli. Żeby inni (ja na przykład) im nie przeszkadzali w takim ich własnym wyobrażeniu o tym, co się powinno dziać, a co nie. Dlatego tak często nie widzą i nie słyszą tego, co się im przekazuje.
I to jest jeszcze bardziej smutniejsze.

wtorek, 9 października 2007

Chrrrupanie

Zauważyłem, że na świecie istnieje kilka rodzajów zabawek.
Są zabawki, które same nie hałasują, trzeba nimi dopiero o coś uderzyć (np. o moje krzesełko do karmienia), żeby wyszedł z nich jakiś dźwięk, przy czym przy uderzaniu jednymi dźwięk jest bardzo piękny i głośny (po prostu DŹWIĘCZY, jeśli rozumiecie, o co mi chodzi), inne dźwięczą jakby od niechcenia, a jeszcze inne wydają dźwięk z gatunku „lepiej jest milczeć, ale skoro już muszę…”.
Są zabawki, które szeleszczą, z tym że nie robią tego całymi sobą (chyba że są to reklamówki – uwielbiam je!), a zwykle tylko niektórymi swoimi częściami (jak np. fioletowy osiołek, któremu tak fajnie szeleszczą uszki, że nie mogę się oprzeć, by nie spróbować, czy aby na pewno od ostatniego razu nie przemieniły się w coś pysznego do zjedzenia, niestety, jak dotąd jeszcze im się nie udało).
Są zabawki, które są milczące, ale za to bardzo miłe w dotyku i mięciutkie. Jednak dorośli w kontakcie z takimi zabawkami zachowują się tak dziwnie, że zwykle potrzebuję trochę czasu, by się z nimi oswoić (tzn. i z dorosłymi, i z trzymanymi przez nich w ręku zabawkami razem). Otóż o ile te zabawki nie dźwięczą w ogóle, o tyle dorośli umówili się chyba, że ja nie mogę się o tym fakcie dowiedzieć (może myślą, że będę wtedy płakał albo chorował? – dorośli najczęściej boją się właśnie tych dwóch rzeczy). Zatem każdy, kto bierze TE WŁAŚNIE zabawki do rąk, najpierw zaczyna mi nimi wymachiwać przed noskiem albo poruszać nimi po stole/ łóżeczku/ krzesełku, a potem (to właśnie jest już bardzo najdziwniejsze!) wydawać różne odgłosy. Na przykład mój kochany czerwony piesek – każdy dorosły, który go weźmie do ręki, musi wykrzykiwać „Hau! Hau! Hauuu!”, mniej lub bardziej udanie. Z kolei biorąc taką zabawkę z pomarańczowym dziobem (nie pytajcie mnie, jak się dokładnie nazywa, bo jedni mówią na nią kaczka, a inni – warzęcha), najczęściej muszą mówić „Kwa-kwa! Kwaaa!”, zwykle trochę przez nos (w sumie to nawet fajnie brzmi, ciekawe, jak się to robi?). Ale już zupełnie nie mogę się nadziwić mojej mamie (przecież ona chyba wie, że nie musi niczego przede mną udawać czy zatajać), która czasem odbiera mi mojego fioletowego osiołka, mówiąc: „Czekaj, zaraz coś ci pokażę” i zaczyna tak dziwnie zawodzić: „Iiii-chaa! Y-chaa! Iiii-chaaa!”. Nie rozumiem, przecież jeśli chce się pobawić moim osiołkiem sama, nie musi mi niczego pokazywać w zamian, ja się nie obrażam i chętnie się z nią dzielę moimi zabawkami (nie to co ona, ale to już zupełnie inna opowieść), bo rozumiem, że każdy ma swoje potrzeby.
No więc gdy dorośli zaczynają się tak dziwnie zachowywać, biorąc do rąk te mięciutkie, ale milczące zabawki, zwykle przez chwilę patrzę na to w ciszy i skupieniu, bo bardzo chciałbym się dowiedzieć, po co oni to tak naprawdę robią i czy bardzo ich to bawi. Potem uśmiecham się leciutko (bo ileż można tak się zastanawiać, gdy na świecie jest tyle ciekawych rzeczy do zbadania) i znajduję sobie jakieś inne zajęcie. Tylko… i to też jest niepojęte – dorośli wtedy w jednej chwili kończą haukać, kwaczeć, iiichać, jakby nie umieli nawet przez moment zająć się sobą sami, i próbują znów zwrócić na siebie moją uwagę. Rany, czasem… to bardzo męczące jest!
Są jeszcze zabawki grzechoczące (mają takie kuleczki w środku i te kuleczki tak grzechoczą, kiedy się nimi rusza) oraz śpiewające, np. mój ulubiony domek ze zwierzątkami, które kręcą się w rytm muzyki, ale tylko wtedy, gdy nie trzymam tego domku w rękach. Bo gdy go trzymam, to te zwierzątka się zatrzymują, jakby się bały, że od ich poruszania się i śpiewania… rozchoruję się albo rozpłaczę? Sam nie wiem.
Jest jeszcze chrupka.
Chrupkę przyniosła mi dziś moja mama i to, jak mi się wydaje, było dla niej bardzo ważne wydarzenie. Wręczyła mi ją, mówiąc bardzo poważnie, wyraźnie i w ogóle tak -żnie: „Patrz, łobuzie, to jest CHRUPPP-KA. Spróbuj”.
Chrupka jest zabawką dziwną, nie taką jak wszystkie. Chrupkę można złamać, chrupka przykleja się do rączek i wtedy naprawdę trudno się od niej odkleić, chrupkę wreszcie, gdy wsadzić ją sobie do buzi, można… zniknąć prawie w całości! Tak jak zabawki mamy z tej białej szafy! W dodatku – chrupka ma smak, nie taki mokry czy obcy i twardy, jak inne zabawki, ale taki… jedzonkowy? Chrupka zostawia coś takiego małego na języczku (bo więcej jest tego zwykle na paluszkach i na buzi, przynajmniej u mnie tak się dzieje, co mnie wcale nie martwi, o nie!) i trochę nawet z tego czegoś małego i smakowitego przechodzi czasem do brzuszka.
Lubię chrupkę! A już w ogóle najlepsze w chrupce jest to, że jak się ją zniknie, połamie czy poprzykleja, zaraz pojawia się druga chrupka i można zacząć zabawę od początku.
Rany, nie wiem, czy dzisiaj usnę! A jeśli nawet – i tak cały czas będę myślał o tych chrupkach. Bo przecież nie o kwaczących, iiichających czy haukających dorosłych, co to to nie!

poniedziałek, 8 października 2007

Aaaaaaaaaaaa!

Dziś odkryłem nową zabawę. W dodatku: znacznie lepszą niż ta, którą wymyśliłem kilka dni wcześniej (wydmuchiwanie lekarstwa z łyżeczki na ubranka – mama wtedy bardzo się złości i mówi, tak trochę smutno: „Łobuzie, chcesz być ciągle chory?!”; naprawdę nie wiem, o co jej chodzi, przecież od wydmuchiwania lekarstwa, zwłaszcza tego, które jem ostatnio, tego pomarańczowego, robią się takie ładne plamki na ubranku i nie dam sobie wmówić, że od takich plamek się choruje!).
Więc nowa zabawa to zabawa w krzyk. Trzeba się do niej dobrze przygotować, bo inaczej nie wychodzi. Wygląda to tak: przez chwilę jestem cicho i napinam brzuszek, potem zbieram w sobie (tak od dołu) powietrze, aż je poczuję w gardle, i dopiero wtedy krzyczę, najgłośniej i najdłużej jak tylko umiem: „Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!”.
Od tej zabawy wibruje mi w głowie oraz łaskocze w gardle. Robię się też cały ciepły w środku i w ogóle jest fajnie. Po takim krzyku chce mi się śmiać (to trochę przez to łaskotanie w gardle, choć przede wszystkim z zadowolenia) i… jeszcze więcej krzyczeć.
Nie rozumiem tylko, czemu inni nie chcą się ze mną w to krzyczenie bawić. Mama trochę próbowała, ale widziałem, że wcale nie krzyczy aż do łaskotania i ciepła, i wibracji. Chyba tylko udawała taki prawdziwy krzyk, żeby się trochę ze mną podroczyć. Zresztą szybko przestała i powiedziała coś o jakimś blaszanym bębenku – tego to już zupełnie nie zrozumiałem, ale już od dawna wiem, że moja mama jest dziwna.
Babcia za to za każdym razem, kiedy krzyczałem, mówiła, patrząc mi poważnie w oczy: „Jo-a-chim! Nie wol-no! Ciiiiiii!”. Było to bardzo zabawne, więc za każdym razem, jak to mówiła, starałem się jeszcze raz krzyknąć, tylko jeszcze głośniej, żeby usłyszeć to „Ciiiiiiii!”, bo ono tak fajnie świszczało w babci zębach. Babcię to chyba jednak denerwowało, choć – może nie, skoro ciągle powtarzała to „Ciiiiii!”?
Zresztą nie wiem, mam wrażenie, że wszyscy dorośli są jacyś dziwni. Ale staram się tym nie przejmować – w końcu znam już tyle fajnych zabaw.

niedziela, 7 października 2007

Uwaga, PA-RU-JE!

Dziś dowiedziałem się, co to są paruje. Ale po kolei.
Moja mama jest dziwna – mam na to kilka dowodów.
Po pierwsze: zawsze rano stara się mieć jak najdłużej zamknięte oczy, zwłaszcza w takie dni jak dziś, kiedy nigdzie nie wychodzi z domu beze mnie. Jak to możliwe, że nie chce oglądać wszystkich tych ciekawych rzeczy, które są dookoła nas? Zupełnie jej nie rozumiem. W dodatku zawsze się denerwuje, kiedy robię wszystko, by otworzyła oczy. Mówi: „Chłooopie, pospałbyś jeszszsz-cze”. I choć się wtedy wkurza, już wiem, że zaraz będzie trochę zabawy. Więc jeszcze więcej robię, by czasem się nie rozmyśliła: zrzucam z siebie to grube coś, czym mnie przykrywa, obracam się na boki, kopię ją w brzuch, drapię po twarzy i zaczynam do niej zagadywać tak, żeby wiedziała, że już nie ma wyjścia. Mama w końcu też się wtedy zaczyna śmiać i nawet próbuje ze mną rozmawiać: „Gie? Oooo… Gu! Agi? Bwee…”. Cóż, nie wychodzi jej to najlepiej, ale nie daję nic poznać po sobie, żeby jej nie było przykro. Więc też się śmieję i dalej robię swoje. Czyli? Badam, czy twarz mamy nie zmieniła się od wczoraj (trochę ją przy tym drapię, fakt, ale chyba mama nie jest jakoś szczególnie o to na mnie zła, bo nie krzyczy „Jo-a-chim!”, jak wtedy, gdy naprawdę się zdenerwuje). Wkładam jej palce do buzi albo biorę jej rękę i ją sobie gryzę, albo biorę od niej grzechotkę i sprawdzam, czy wciąż umie się obracać… Rano jest naprawdę dużo różnych rzeczy do zrobienia, to zatem jasne, że nie mogę pozwolić, by moja mama tylko leżała i zamykała oczy.
Ale ta nasza zabawa nie trwa długo. Mama zwykle zaraz wstaje (mówiłem, że jest dziwna) i zabiera mnie do kuchni. Tam zapina mnie w moim krzesełku (mam je od jakichś dwóch tygodni), co strasznie mnie denerwuje, bo to krzesełko nigdzie mnie nie chce puścić. Wprawdzie zaraz potem mama kładzie obok mnie dużo różnych zabawek, ale trochę pokrzyczeć przecież muszę, żeby nie myślała sobie, że ze mną jest tak łatwo robić wszystko, co tylko się chce.
I potem mama robi najdziwniejsze rzeczy spośród wszystkich, jakie dotąd widziałem.
Otwiera taką białą szafę, która stoi niedaleko mojego krzesełka, i wyjmuje stamtąd dużo różnych przedmiotów. Przypuszczam, że są to zabawki, że pewnie mama nie chce się nudzić, patrząc, jak ja się bawię moimi (choć nie rozumiem, dlaczego nie mielibyśmy się wymieniać swoimi zabawkami? daję jej to ciągle do zrozumienia, sięgając po jej rzeczy, ale ona wtedy tylko się złości). Potem kładzie jedne rzeczy na drugich (o, wiem, jedna z tych rzeczy nazywa się chlebek, mama często powtarza: „Patrz, to chlebek, łobuzie”), zawsze jednak tak, że chlebek jest na samym dole, a inne rzeczy leżą na nim (ciekawe, czemu nigdy nie próbuje zrobić tego odwrotnie?). I jak już to wszystko zrobi, siada i zaczyna sobie te rzeczy wkładać do ust, zupełnie jak ja moje zabawki (chyba mnie trochę naśladuje, fajna ta mama jednak jest).
I to właśnie jest najdziwniejsze, bo zabawki mamy znikają po kawałku w jej buzi… na zawsze (no chyba, że je potem gdzieś wypluwa, jak usnę w ciągu dnia?). A przecież mnie z moimi nie udaje się tego nigdy zrobić! Dlatego wtedy zwykle ja się denerwuję, bo nie mogę dosięgnąć do zabawek mamy i sprawdzić, o co z nimi tak naprawdę chodzi.
Ale dzisiaj mi się udało. No… prawie. Mama trochę się zagapiła i położyła swoje zabawki bliżej moich rączek niż zwykle. Już miałem jedną w ręku (mama była odwrócona, bo nalewała sobie kawę – to słowo już znam, bo często rano słyszę „bądź teraz spokojny, mama zrobi tylko ka-wę i JUŻ do ciebie idzie”), ale ta zabawka mamy zahałasowała (rzeczy za często tak robią i to zwłaszcza wtedy, kiedy tego nie chcę, to naprawdę czasem denerwujące!) i mama JUŻ była przy mnie i odbierała mi swoją zabawkę. Właśnie miałem się rozpłakać, kiedy zobaczyłem, że jakimś sposobem kawa mamy znalazła się blisko mnie. To zdarzyło się już drugi raz w moim życiu (kiedyś wcześniej zrobiła to samo kawa taty, której udało mi się nie tylko dotknąć, ale nawet sprawić, że trochę jej wyszło na stół, o co zresztą wszyscy bardzo się zdenerwowali, zupełnie nie rozumiem, dlaczego?). Sięgnąłem szybko po maminą kawę, żeby sprawdzić, czemu robi się nad nią takie dziwne coś, jakby białe, przez co dobrze widać inne rzeczy. I wtedy mama krzyknęła tak, że naprawdę się przestraszyłem! „Jo-a-chim! Zostaw! To nie dla ciebie! To gorące! To PA-RU-JE!”.
Ależ się rozpłakałem! Aż się zanosiłem. No bo kto to widział tak krzyczeć?!
Na szczęście wszystko dobrze się skończyło – i to podwójnie dobrze. Przede wszystkim dowiedziałem się, co to są paruje. A poza tym mama natychmiast wyciągnęła mnie z krzesełka i przytuliła.

sobota, 6 października 2007

Obożewtyczka!

Dziś rano było super – do czasu. Wprawdzie nie pobawiłem się okularami mamy ani jej komórką, bo zanim je znalazłem za poduszką mamy (i zanim usłyszałem zwykłe: „Chłopie, to nie jest dla dzieci” albo: „Chłopie, zostaw to” – mama, jak to mówi, jest bardzo śmieszna, bo ma zamknięte oczy, a jednocześnie próbuje zrobić groźną minę, co zawsze sprawia, że nabieram jeszcze większej ochoty do zabawy), w ręce wpadło mi coś innego. To coś ma dwa takie same końce – zimne, srebrne i śliskie, długie na pół jednego mojego palca (ale nie tego najmniejszego), a potem ma takie coś czarne i szerokie i z tego czarnego szerokiego wychodzi takie długie, cienkie, czarne, które nie wiem jeszcze, dokąd prowadzi. A wszystko znowu przez mamę, która zawsze przerywa mi zabawę w najciekawszym momencie, w zamian próbując mi wcisnąć grzechotkę albo pogłaskać/ pocałować, albo czymś nakarmić, jakby nie było na to czasu po zabawie.
Najgorsze jest to, że dziś naprawdę myślałem, że uda mi się odkryć coś nowego. Byłem bardzo cicho i prawie się nie ruszałem, bo ta rzecz sama właściwie wpadła mi w ręce. Po prostu: odwróciłem głowę i ją zobaczyłem, tę rzecz. Więc i mama miała cały czas zamknięte oczy i nie robiła żadnych min, tylko cicho sobie oddychała. I wszystko by było super, gdyby nie to, że jak sobie macałem to czarne-długie-cienkie, to coś zaczęło się poruszać z drugiej strony łóżka, obok głowy mamy. Wtedy mama przestała cicho oddychać, szybko otworzyła oczy, popatrzyła mi na ręce i zajęczała dziwnie: „Obożewtyczka!” i zaraz: „Obożelampka!”, po czym wzięła mi to cienkie-czarne-długie razem z tym czarnym i szerokim oraz z tymi zimnymi i śliskimi.
No, to nie było zbyt przyjemne, tym bardziej, że mama ścisnęła mi lekko rączkę, żeby wyjąć to coś. Nie to, żeby mnie bolało, ale… płakać było o co. No bo co to za zwyczaje: tak nagle zabrać ci zabawkę i jeszcze ściskać rączkę? W dodatku nie dowiedziałem się najważniejszego – co było na końcu tego długiego-cienkiego-czarnego. Bo skąd niby mam wiedzieć, co znaczy obożewtyczka? Pojęcia też jeszcze nie mam, co to jest obożelampka.
I co z tego, że mama potem mnie całowała i mówiła, że jestem duży, bo dziś właśnie skończyłem siedem i pół miesiąca? I tak miałem o co być obrażony.