wtorek, 25 grudnia 2007

Jest… dziwnie

Kilka ostatnich dni było naprawdę najbardziej najdziwniejszych z tych wszystkich, które dotąd przeżyłem i zapamiętałem. Stało się tak przez dorosłych (jak zwykle zresztą, bo to, co najbardziej najdziwniejsze, zawsze zdarza się przez nich), a raczej przez ich dziwne ruchy, których do dziś nie mogę zrozumieć. A także i przez to, że nasz dom zaczął w pewnym momencie wyglądać zupełnie inaczej.
Wszystko zaczęło się… no, kilka dni temu, kiedy nie przyszła do mnie moja niania, ale był za to i tata, i mama. Mama ani razu przez cały dzień nie zbliżyła się nawet do swojego komputera i już to było strasznie, ale to straaa-sznie najdziwniejsze. Za to zbliżała się do innych rzeczy, moja mama znaczy się – do niektórych nawet baaardzo blisko się zbliżała. Na przykład chodziła na kolanach i rękach (zupełnie jak pieski, które widuję z dziadkiem w parku!) po pokoju i machała po podłodze kawałkiem jakiejś szmatki. Od czasu do czasu moczyła tę szmatkę w takiej żółtej miednicy, która zwykle stoi w łazience, i znów zabierała się za to machanie. To machanie to było takie jakby głaskanie podłogi. Zupełnie nie wiem, za co moja mama tak tę podłogę głaskała, czyżby nie pamiętała już, jak ta podłoga kilka razy mnie kiedyś uderzyła w nosek? Mama za to powinna raczej też uderzać tę podłogę szmatką, a nie tak ją głaskać, miejsce przy miejscu. Bardzo się tym wszystkim zaniepokoiłem – tą mamy niepamięcią, tym głaskaniem, tym dziwnym maminym chodzeniem… – tak bardzo, że zacząłem pokrzykiwać na mamę, żeby przestała i w końcu pobawiła się trochę ze mną albo przynajmniej mnie zaczęła głaskać, nawet przez szmatkę, już trudno, bo w przeciwieństwie do podłogi mnie się takie głaskanie bardzo należy, ale to baaardzo. Ale mama tylko powtarzała: „Chłopie, cierpliwośśści, muszę to skończyć” i coraz bardziej się denerwowała, i coraz szybciej głaskała tę podłogę.
Tata też był zdenerwowany, bo choć nie chodził po podłodze jak piesek, to chodził ze mną na rękach i starał się mnie uspokoić, żebym się tak mu nie wyrywał z tych rąk do mamy. Jakoś mu się to nie udawało, uspokajanie znaczy się, ale nic w tym dziwnego przecież, skoro jego uspokajanie to było chodzenie tam, gdzie jest mama i pokazywanie mi tego, co ona robi. Wiadomo było przecież, że od tego pokazywania to ja jeszcze bardziej się wyrywać będę, bo te ruchy mamy były baaardzo, ale to bardzo najdziwniejsze.
Potem mama przestała głaskać podłogę i zamieniła się z tatą na chodzenie i trzymanie mnie na rękach. Ale wtedy z kolei tato zaczął robić jakieś dziwne rzeczy – na przykład chodził koło mojego krzesełka z jakąś inną szmatką i… on też, też głaskał to moje krzesełko, miejsce przy miejscu! No to o tatę też zacząłem się niepokoić, bo wprawdzie to moje krzesełko ani razu mnie nie uderzyło w nosek, ale zwykle mnie tak mocno trzyma i nie chce puścić do odkrywania różnych ciekawych rzeczy, że też nie ma za co go głaskać, tego mojego krzesełka. Naprawdę!
Tata jeszcze głaskał też lampę oraz tę szafę w przedpokoju, w której widać czasem różnych ludzi, na przykład kogoś zupełnie podobnego do mojej mamy (zwykle wtedy moja mama ma na rękach takiego małego dzidziusia, który się do mnie uśmiecha zawsze wtedy, jak ja się do niego uśmiecham – to też jest bardzo dziwne, ale na razie się nad tym nie zastanawiam). Za co je tak głaskał? Naprawdę nie wiem, więc mnie nie pytajcie.
Potem moja mama powiesiła w oknie w kuchni taką ciemnoczerwoną i przezroczystą szmatkę (a zwykle wisi tam przecież coś białego!) i zaczęła do tej szmatki przyczepiać takie złote kuleczki. Siedziałem sobie wtedy w moim wygłaskanym już przez tatę krzesełku i znów musiałem krzyczeć i piszczeć, bo to też bardzo najdziwniejsze było. Ale mama znów tylko się denerwowała i mówiła: „No już, łobuzie, jeszszsz-cze chwileczkę, no”. A już najbardziej nie mogłem wytrzymać, kiedy moja mama powiesiła na oknie takie dzwoneczki, które nagle… zaczęły świecić i migotać tak pięknie, że – rany!!!
A jeszcze na drugi dzień tato przyniósł nam takie zielone drzewko, które postawili z mamą w tym pokoju, gdzie się zwykle bawimy, na wygłaskanym (przez mamę) stoliku i powiesili na nim takie gwiazdeczki i te – gwiazdeczki – też – zaczęły – świecić! A w jeszcze następnym dniu – jakby jeszcze mało było tych dziwności i tego świecenia – mama pokazała mi, co to są ćwieczki (czy jakoś tak…) i jak działają. Otóż ćwieczki mogą mieć różne kształty i kolory, ale najważniejsze w nich jest to, że czasem świecą takim innym niż lampki i lampy światełkiem, takim chwiejnym, światełkiem znaczy się. I to też jest piękne, te ćwieczki znaczy się, lubię je, bo lubię, jak się świecą różne rzeczy, nawet chwiejnie.
No i wczoraj to już był naprawdę, ale to naprawdę najbardziej NAJNAJNAJ-dziwniejszy dzień ze wszystkich. Wieczorem poszliśmy do dziadków. I tam, u tych dziadków, był taki biały stół, na którym było naprawdę MNÓSTWO rzeczy do zrzucania. Ale to mnóstwo! Na początku jednak nikt się tym stołem nie interesował (mnie też nie pozwolili się nim interesować, ależ oni są, ci dorośli, naprawdę!), bo dorośli zaczęli się bawić w taką dziwną zabawę. Ta zabawa polegała na tym, że dorośli spotykali się dwójkami (no chyba że to była moja mama i ktoś, wtedy było nas trzech, bo moja mama cały czas mnie miała na rękach, żebym się nie bał – fajna jest, ta moja mama!) i wymieniali się takimi białymi cienkimi rzeczami, które wkładali sobie potem do buzi i coś do siebie jednocześnie mówili. Ze mną też się chcieli wymieniać, ale ja głupi nie jestem, trzymałem to moje białe, które też dostałem na początku tej zabawy, mocno w rączkach i nie dawałem sobie tego nikomu wyciągnąć. I wiecie co? Chyba to ja wygrałem, bo wszystkim te ich białe rzeczy znikły w ich buziach, a ja ze swoją zostałem. Hurra!
A potem wszyscy siedzieliśmy przy tym białym stole z rzeczami do zrzucania i dorośli brali z niego coraz to nowe rzeczy (one znikały i coraz mniej było takich, które by można przez zwykły przypadek zrzucić!) i wkładali je sobie do ust (zamiast je zrzucać! – no dziwni są, naprawdę, ci dorośli znaczy się). A ja tylko pokrzykiwałem i popiskiwałem cały prawie czas, bo już naprawdę miałem dość tego, że jeszcze niczego nie zrzuciłem. Wtedy moja mama brała mnie na chwilę na ręce i głaskała (no w końcu!) albo pocieszała, albo mówiła „dzyń-dzyń” (uwielbiam to), albo inne takie. I to w końcu była naprawdę moja prawdziwa mama, nie ta dziwna od głaskania podłogi i ćwieczek.
Więc w sumie wszystko skończyło się normalnie, nie dziwnie. I – dobrze! Bo w końcu mogłem spokojnie sobie zasnąć, u mamy, na rękach, przy tym białym coraz bardziej pustym stole.

sobota, 15 grudnia 2007

A-aa-le o co chodzi?

Na świecie jest kilka rzeczy, których nie lubię.
Przede wszystkim nie lubię, kiedy czegoś nie umiem (albo nie mogę) zrobić. Oj, jak ja się wtedy wkurzam! Ale to stra-szszsz-nie! Zaczynam krzyczeć i zaciskam piąstki. Oraz kręcę główką na boki, zupełnie jak mama, kiedy mówi: „Nie, chłopie, NIE WOLNO!” (zdecydowanie za często to mówi, swoją drogą). Muszę mieć wtedy, jak tak kręcę główką, zaciśnięte też oczka, bo inaczej za szybko widzę różne rzeczy i robi mi się od tego niedobrze. W sumie jednak, jak tak sobie o tym pomyślę, wkurzanie się wcale nie jest takie złe – bo po takim wkurzaniu się zawsze coś się zaczyna dziać, mama (zazwyczaj) albo inny dorosły bierze mnie szybko na ręce i już mi jest lepiej, i nawet zapominam, że czegoś nie umiałem (albo nie mogłem) zrobić.
Ostatnio najbardziej nie lubię, że nie umiem wstawać. To znaczy nie umiem zrobić tak, żeby już nie leżeć, żeby z tego leżenia siąść i sobie tak na siedząco oglądać świat. Bo wtedy świat jest zupełnie inny i zupełnie bardziej fajniejszy.
No więc z tym siadaniem to już tak próbuję od kilku dni. I nic. Potrafię tylko dźwignąć główkę i trochę siebie też, ale zaraz opadam, bo mnie z tego dźwigania się w brzuszku ciągnie i boleć zaczyna mnie też. Naprawdę nie wiem, jak to trzeba robić, żeby już siedzieć, nie leżeć, a wkurza mnie to tym bardziej, że dorośli zupełnie nie mają wyczucia i mają zwyczaj (czasem mam wrażenie, że trochę specjalnie!!) przegapiać ten moment, kiedy JA JUŻ NIE CHCĘ LEŻEĆ. I też dlatego muszę się wkurzać.
A przecież na pewno jest jakiś sposób, żeby wstać, prawda? Mam nawet wrażenie, że moja mama (przede wszystkim) oraz inni dorośli chcą mnie nauczyć siadać (czyżby im się już zupełnie nie chciało mną zajmować??). Na przykład kilka dni temu moja mama zrobiła tak bardzo dziwną rzecz, że się przez chwilę strasznie o nią martwiłem. Było to tak:
Leżałem sobie w łóżeczku (o, już zdecydowanie za długo!), a mama coś „szybciutko” („Skarbie, proszę cię, minutka, już szybciutko do ciebie idę”) kończyła robić na komputerze. Kilka razy spróbowałem się podnieść, ale mi się nie udało, jak zwykle. Wkurzyłem się więc wtedy okrrrop-nie, bo naprawdę nie wiem, jak mama mogła tak długo kazać mi czekać, i – jak mam to we zwyczaju – zacząłem to pokazywać, ale zdecydowanie bardziej niż zwykle. Moja mama chyba trochę się przestraszyła tego mojego wkurzenia, bo nie skończyła już robić tego na komputerze, co robiła (wiem, bo mi to potem powiedziała), tylko „szybciutko” (ale to naprawdę!) przybiegła do mojego łóżeczka, wzięła mnie na ręce i przytuliła.
Ale potem, jak już się uspokoiłem, położyła mnie znowu w łóżeczku i kiedy już miałem zacząć znów się wkurzać (no bo co ona sobie myśli), moja mama… położyła się sama obok mojego łóżeczka na podłodze!!! No, to było tak dziwne, że mnie zatkało coś w środku i wcale nie krzyknąłem, tylko patrzyłem, co mama dalej zrobi. A mama zaczęła – tak na leżąco – chwytać te drewienka, co są naokoło mojego łóżeczka i, trzymając się nich, wstawać. Mówiła przy tym do mnie: „Zobacz, łobuzie, to całkiem proste, na pewno potrafisz. I-ii-raz!”. Było to w sumie trochę śmieszne, że tak sobie moja mama leżała niby obok mnie, ale nie całkiem, i chwytała się mojego łóżeczka, jakby naprawdę nie miała tylu swoich własnych rzeczy do chwytania i w ogóle do-czegoś-z-nimi-robienia. Więc strasznie się roześmiałem z tego wszystkiego, bo zrozumiałem, że to znów jest jakaś dziwna zabawa mojej mamy, w której ja zupełnie nie wiem, o co chodzi. (I nie pytajcie mnie, o to, proszę, bo chociaż dobrze znam moją mamę, sam jej się nieraz dziwię i zrozumieć jej wcale nie mogę). Mama wyglądała śmiesznie, jej twarz robiła się coraz bardziej czerwona, wstała już tyle razy, że… no, bardzo dużo, na pewno, w dodatku myślę, że wcale jej nie było wygodnie ani ciepło na tej podłodze, przyjemnie też nie, bo tam twardo jest (wiem, bo przecież sam już kilka razy spotkałem się z podłogą). A ja sobie leżałem i miałem niezły widok i ciepło, i wygodnie, i w ogóle.
Mama w końcu chyba się znudziła, tak się sama bawiąc (i tak długo wytrzymała, jejciu!), więc siadła i zaczęła chwytać moją rączkę i przybliżać ją do tych łóżeczkowych drewienek. No, tu to już przestałem się śmiać i zacząłem znów się wkurzać, no bo jak tak można? Jakbym chciał, to już dawno bym się zaczął sam bawić z moją mamą, a skoro nie zacząłem, to chyba wiadomo, że nie chcę, nie? Ale moja mama w ogóle tego nie rozumiała. Musiałem więc znowu się wkurzyć, żeby przestała chwytać moją rączkę i ją przybliżać do tych drewienek.
Wtedy mama w końcu wstała z tej podłogi i takim smutnym głosem powiedziała: „No nic, chłopie, może następnym razem ci się uda”.
Ale co? Tego nie wiem do dziś. Do dziś też, niestety, wciąż nie umiem sam siadać, z leżenia znaczy się.

piątek, 7 grudnia 2007

Mikołaj się chowa

Ostatnio na nic nie mam czasu, bo tak dużo rzeczy jest do odkrywania, tak dużo się też dzieje.
Od kilku dni wszyscy na przykład mówią, że jakiś Mikołaj coś dla mnie przyniósł i pokazują mi wtedy różne nowe rzeczy. Ale ani razu nie pokazują mi tego Mikołaja. Zupełnie nie wiem, o co im chodzi, co z tym Mikołajem jest nie tak, że nie może sam mi przynieść tego, co daje innym. Ale już postanowiłem się nad tym dłużej nie zastanawiać, bo już w ogóle nie miałbym czasu na opowiadanie i inne ciekawe rzeczy.
Pierwszy więc był dziadek. Któregoś dnia po obiadku przyszedł do mnie z wielką folią (jejCIU, takiej to w życiu jeszcze nie widziałem!), a w niej miał dużo czerwonych rurek i innych rzeczy, też czerwonych. I zaczął tak pięknie tą folią szeleścić, że myślałem, że nie wytrzymam!
No bo przecież, czy ci wszyscy dorośli nie mogliby w końcu odkryć, że w życiu nie warto robić niczego więcej, tylko – SZELEŚCIĆ?! Folie miąć! Folią machać, trzepać, rzucać nią o ziemię i znów się za nią brać! Nie ma nic piękniejszego, naprawdę. Już sam nie wiem, jak ich do tego przekonać, tacy są tępi, że nie widzą tego, co najciekawsze! Powiem więcej: oni w ogóle na folię nigdy nie zwracają uwagi, dla nich liczy się zawsze tylko to, co kryje w sobie taka folia.
Więc na przykład dziadek, którego poza tym z folią bardzo lubię, też poszeleścił folią tylko chwilę (ale to, mówię wam: chwilunię!!!) i jak tylko wydobył z niej, z folii, znaczy się, te różne czerwone, rurki znaczy się i inne rzeczy, też czerwone, to zaraz odłożył ją na bok (folię!) i przestał się nią zajmować. Prawie się popłakałem! Potem jednak się okazało, że choć z szeleszczenia nici, to nie jest tak zupełnie źle: dziadek z tych czerwonych rurek i rzeczy innych, też czerwonych zrobił mi… huśtawkę. I powiedział: „Zobacz, jaką ci huśtawkę Mikołaj sprawił!”. Nic nie mówiłem, choć wydawało mi się, że to dziadek składał tę huśtawkę, nie jakiś tam Mikołaj.
Huśtawka jest super. Nie jest wprawdzie tak fajna jak te w parku (na nich to dopiero można się huśtać i śmiać!), ale najgorsza też nie jest. Choć oczywiście, gdybym mógł wybierać, wziąłbym sobie do zabawy folię.
Potem była mama. Przyszła z wielkich zakupów („Zobacz, łobuzie, pieluchyobiadkideserkichusteczki – wszystko tu tylko dla ciebie!”) i jak już się rozpakowała, powiedziała: „A, i Mikołaj mi coś dla ciebie dał” i wyciągnęła taką zielono-fioletową zabawkę. Ta zabawka to jest rkorkodyl. Tak powiedziała mama. I ten właśnie rkorkodyl (JEJciu, ten, kto go tak nazwał, głupi chyba był) siedzi sobie w łódeczce i …teruje. To znaczy nie wiem, o co dokładnie chodzi, ale to coś jak „paruje”, tylko jednak inaczej. Mama przyniosła mi w każdym razie tego rkorkodyla do kąpieli i zrobiła z nim takie coś, że on tak dziwnie zaskrzeczał i zaczął się ruszać. Ależ się wystraszyłem!!! Ale to strrrasznie!!! Mama musiała mnie wyciągnąć z wanienki i bardzo długo przytulać, żeby mi w końcu przestało się chcieć płakać.
Nie wiem, dlaczego ona też jest czasem taka tępa?! Przecież gdyby mi dała do kąpieli na przykład taką folię, wcale nie płakałbym, nigdy. I bym się bawił i grzeczny bym byłbym. Nie wiem, ani dziadek, ani mama, ani ten Mikołaj jakiś zupełnie nie wiedzą, czego potrzebuje dziecko, ja znaczy się, czego potrzebuję.
No a dziś była niania. Niania przyszła do mnie rano, jak zwykle, żeby mama mogła sobie gdzieś iść, i zaraz po „DzieńDObrrry!” powiedziała: „Popatrz, Mikołaj mi coś dał dla ciebie!” i wyciągnęła taką papierową torebkę w różne dziwne ludziki w czerwonych ubrankach. Bardzo fajna była ta torebka, nie powiem, oglądałem ją dłuuugo, choć nie tyle, ile bym chciał, bo mama się w końcu zniecierpliwiła, wyjęła mi z rąk tę torebkę (!!!) i powiedziała: „Chodź, zobaczymy, łobuzie, co ten Mikołaj dla ciebie przygotował tym razem, nie mogę się doczekać” i wyjęła z torebki… folię! No, ta może nie była tak duża jak dziadkowa (myślę, że dziadkowa jest najbardziej największa na świecie – martwię się o nią trochę, bo już od dawna jej nigdzie nie widzę), ale za to bardziej sztywna i szeleszcząca. Fajna!!
I wiecie co? Mama z nianią wyjęły z tej folii taką kolorową wieżę, którą mi wepchnęły do rączek, a folię… Ech, nie chce mi się nawet mówić.
Jacy ci dorośli jednak są tępi. Wszyscy!