czwartek, 4 grudnia 2008

Amen-sramen

Albo ja czegoś nie rozumiem, albo ci dorośli naprawdę są dziwni, albo… no już sam nie wiem.
No bo jest tak: moja babcia, jak ze mną była (do niedawna, póki moja mama raz się z nią, babcią, znaczy się, strasznie nie pokłóciła i nie zabrała mnie od babci i dziadzi z bijącym sercem, sercem mamy, znaczy się, no więc do tego właśnie niedawna to babcia i dziadzio bardzo często ze mną byli, częściej niż mama, a na pewno więcej niż tata), to cały czas mi mówiła różne takie rzeczy o bozi. A jak nie mówiła, to śpiewała, też o tej bozi, znaczy się. A jak nie śpiewała, to mnie zabierała do kościółka i uczyła mnie mówić „amen” (phi, to już umiem dawno, od dawniej nawet niż umiałem na przykład mówić „domek” czy „mama”!) i inne rzeczy też, uczyła mnie, znaczy się. No więc ja potem też, już bez babci, na przykład przy kolacji czy na siadanku często mówiłem „amen”, bo mi się wydawało, że moja mama będzie się z tego cieszyć tak jak babcia i że jej zrobię przyjemność. Ale mama jakoś nigdy się nie cieszyła, tylko zawsze, jak mówiłem to „amen”, jakoś tak mnie zaraz zagadywała czy tam inne rzeczy robiła. No to ja (bo może jednak nie słyszała dobrze czy coś, nie?) jeszcze więcej i jeszcze głośniej mówiłem wtedy tych amenów, tak, że się zwykle mama w końcu wkurzała i zaczynała na mnie krzyczeć. To strasznie dziwne było, mówię wam.
Ale jeszcze dziwniej było z tatą. Bo on od pewnego czasu, kiedy mówiłem mu „amen”, to mi zaczął odpowiadać „amen-sramen” i się śmiał. Na początku to strasznie się dziwiłem, bo tata, nie dość że też się nigdy nie cieszył z mojego „amenu”, tak jak mama, się nie cieszyła, znaczy się, to jeszcze się z niego w pewnym momencie zaczął śmiać. Ale potem pomyślałem sobie, że może to taka fajna zabawa jest, taka dorosłych zabawa, znaczy się, i że może tacie będzie się podobać, jak i ja się w nią, tę zabawę, znaczy się, z nim, tatą, znaczy się, pobawię. No i też zacząłem mówić „amen-sramen”, choć wciąż jeszcze mówiłem (i mówię!) samo „amen” też.
No ale potem już zupełnie zgłupiałem. Bo jak zacząłem się bawić w ten „amen-sramen” z tatą, myśląc, że i mama się może z nami pobawi i będzie fajnie, to mama zaczęła się znów na mnie złościć, choć bardziej na tatę. I zaczęła mi mówić, że mam nie mówić ani „amen”, ani „amen-sramen”, bo to głupie wszystko, te oba ameny, znaczy się. A tacie to w ogóle powiedziała, że jest głupi i żeby się zastanowił (nie pytajcie mnie, co to znaczy, dobra?).
Ale to nie koniec, wiecie? Bo babcia, pamiętacie, tyle mi wciąż przecież o tej bozi mówiła: że jest, że mnie kocha i inne takie, co już dobrze nie pamiętam. A z kolei mama i tata mi zaczęli mówić, że bozi nie ma. Mama tak jakby żartem czy – żeby skończyć te ciągłe rozmowy o bozi, moje z babcią, znaczy się. A tata to tak na serio.
No i jak tu się połapać w tym wszystkim? Naprawdę miałem duży kłopot, bo mi się w główce zaczęło już to wszystko mieszać: te ameny i te srameny, i te bozie, i te bez-bozie, i w ogóle. Bo to trudne jest, nie?
Aż wreszcie… znalazłem rozwiązanie. Jakie?
A bo ja mam taką książeczkę, wiecie? Od takiej jednej cioci z Warszawy, co do nas z mamą kiedyś często przyjeżdżała. No i w tej książeczce są różne zwierzątka, nie tylko kotki i pieski, ale też żyrafa, i miś polarny, i trąba, i… No, różne, nie? No i właśnie w tej książeczce jest też pan bóg. Wiem to na pewno, bo inne zwierzątka są tam pokazane tylko raz, a on, ten pan bóg, znaczy się, jest aż dwa razy, a jeden raz to na samym początku tej książeczki, to znaczy tam, gdzie ona jest, ta książeczka, znaczy się, zanim się ją otworzy. I to właśnie jest dowód na to, że to jest pan bóg. To nic, że mama z tatą i babcia z dziadzią mówią mi, że to jest motylek, ja im już i tak nie wierzę, bo oni sami nie wiedzą, co mówią. I zawsze, jak widzę tę książeczkę, mogę im wszystkim z radością oświadczyć: „To jest pan bóg”. Tam z przodu, i tam w środeczku, mogę im oświadczyć, znaczy się. Ufff!
PS. Postanowiłem, że już nie będę dłużej się zajmował słownikiem – znam już chyba wszystkie słowa, a na pewno te najważniejsze. Wprawdzie nie wszystkie potrafię wymawiać tak jak mama, tata czy inni, ale… to jest już ich problem, znaczy się: tych innych, nie? I tak mi idzie lepiej niż… no, wcześniej, wtedy kiedy mówiłem na przykład ziom (to wąż), bajonka (biedronka) czy – tabień (helikopter).

niedziela, 28 września 2008

Słownik wyrazów moich cz. 2

Wiecie co? Już się pogubiłem. Znam tyle nowych słów (i codziennie uczę się nowych!), że nie wiem, czy zdążymy z mamą je wszystkie tutaj wymienić. No trudno, najwyżej, jak będę do was mówił, nie wszystko zrozumiecie. Ale może czegoś się sami domyślicie? Jak moja mama, która najlepiej na świecie odgaduje, co chcę powiedzieć. Dziadzia jest w tym zdecydowanie gorszy, nie mówiąc o innych. No dobra, to do roboty!

Botor – to takie co jeździ, robi taki huk, na tym jest jeden pan, w takim czymś na głowie, że nie widać np. jakie ma oczy ani nic. Kiedyś będę go miał, botor znaczy się, nie pana, na pewno.

Ciuf-cia – to jest w pocigach i to robi „tutuuut’”. Lubię ciuf-cie. Pierwszą pokazała mi taka jedna ciocia, która też pokazała mi, jak się robi ciuf-cię (to znaczy, jak się robi „tutuut’”, żeby to była ciuf-cia) i odtąd lubię się tak bawić, nawet jak nie mam prawdziwej ciuf-ci pod ręką, a tylko np. szczotkę.

Dampata – to jest do picia, ma taki kolor brązowy, choć moja dampata ma kolor jaśniejszy (taki jakby żółty) niż dampata dziadzi czy baby. Ale jest dobra, więc nie wybrzydzam!

Dutababa – to taka książeczka. Mama, jak ją otwiera, zawsze zaczyna tak jakoś śpiewać: „Miała baba koguta, koguta, koguta…”, no i właśnie dlatego ta książeczka tak się nazywa (dutababa, nie?). Lubię ją, choć nie wiem dokładnie, co znaczy „duta”. No bo w tej książeczce jest kicikici, i dampata, i żiłafa, i kuła, no ale przede wszystkim jest tam baba, ale duty nie widziałem.

Idzi – to po prostu jest, jak ktoś rusza nogami i np. najpierw jest daleko, a potem właśnie idzi-idzi i już go (np. mamę) mogę dotknąć i sie przytulić. Czasem jest też odwrotnie, ale tego akurat (zwłaszcza z mamą) nie lubię.

Intencisi – to taki specjalny pocig, który strasznie szybko jedzie, jak stoimy z dziadzią na stacji i patrzymy na pocigi. I jak on, znaczy się ten intencisi, jedzie to jest wiatr i jest bardzo głośno. Bardzo to jest fajne!

Jajaj – no to jest do jedzenia na śniadanko. Jajaj są różne – jedne są takie jakby kuleczki, ale wydłużone, inne są takie biało-żółte na chlebku, a jeszcze inne są takie pomieszane, z patelni. Jajaj są naprawdę dobre, mniam!

Kakan – no to jest takie jak pocig, ale ma więcej szyb i jest tego więcej na świecie, bo nie tylko na stacji, ale też w różnych miejscach. I jest niebieskie, a w środku ma takie fajne siedzonka, z których można patrzeć na brumbrumki i botory i inne.

Kakon – no a to jest taki wielki brumbrumek, który widać tam, gdzie coś kopią albo budują. Najwięcej widziałem żółtych kakonów, ale są też zielone i czerwone. Kakon ma z tyłu dwa wielkie kuła, a z przodu dwa mniejsze, choć też wielkie.

Kała – moja mama to pije na śniadanko (z meczkiem), a dzidzia zwykle po obiadku. Kała mamy jest taka jaśniejsza (pewnie przez to meczko), a dziadzi jest czarna.

Kuła – kuła mają wszystkie brumbrumki, botory, kakony, rowerki (tego słowa nie umiem jeszcze powiedzieć w ogóle) i nawet mój łuzek ma kuła. Kuła się kręcą i przez to są bardzo ciekawe (kręcące?). Zwłaszcza te kuła w rowerkach, na placu zabaw, są ciekawe, znaczy się – zawsze sobie jakimś lubię pokręcić, tym bardziej że potem mam takie fajne czarne rączki (co mojej mamie wcale się nie podoba, nie rozumiem jej).

Łagon - to jest za ciuf-cią, takie z piaskiem albo z ludźmi na przykład.

Łoda – to robi kap kap albo się leje, jest takie… no nie wiem, jak wam to opisać, ale jak się leje na mnie, to tak przecieka, jest, a zaraz jakby znika, już nie ma, poszło, idzi-idzi. I to fajne jest!

Łuzek – no to jest to, w czym jeżdżą dzidzie i ja też, zwłaszcza jak jestem z tatą czy dziadzią. Bo mama nie lubi łuzka i ja też nie lubię łuzka z mamą (to znaczy, jak z nią jestem na spacerku, to nie lubię go, łuzka znaczy się), bo z mamą to najlepiej jest na rękach, jej rękach, znaczy się. Ale tego z kolei chyba moja mama nie lubi, nie wiem tylko dlaczego.

Maman – to moja mama, co wam będę więcej mówił. Znacie ją, nie?

Pocik – no to jest ciuf-cia i łagony, to jedzie po tołach, i strasznie to lubię, chyba najbardziej ze wszystkich rzeczy, jakie znam. A znam ich już sporo, prawda?

Pajaj – to bierze mama albo dziadzia, albo tata, albo w ogóle inni, jak jest deszcz i nam kapie na głowy. Pajaj jest wtedy nad nami i to na pajaj kapie, a nie na nas, ten deszcz, znaczy się. Pajaj jest fajny, choć ja nie mam nic przeciwko temu, jak na mnie kapie, łoda czy deszcz.

Pam buk – to jest… no nie wiem dokładnie, co, ale mojej babie strasznie zależy, żebym to mówił, więc mówię, a ona strasznie się wtedy cieszy. Moja mama się nie cieszy, jak mówię pam buk, znaczy się, więc przy niej już tak tego słowa, pam buk, znaczy się, nie mówię, choć czasem mi wyjdzie z buzi, jak zapomnę. Pam buk jest na obrazkach u baby, ale w sumie to nie wiem, co to jest, bo na tych obrazkach są różne osoby, a wszystko to właśnie jest pam buk. Dziwne...

wtorek, 26 sierpnia 2008

Słownik wyrazów moich, cz. 1.

Teraz to ja bardzo dużo mówię. Nie jest to takie mówienie, jak dorosłych, ale… mnie się podoba! Mojej mamie chyba też, bo mi powiedziała, że zrobimy razem Słownik wyrazów moich, żebyśmy nie zapomnieli, jak to śmiesznie było kiedyś, znaczy się: teraz. Trochę nie wiem, o co tej mojej mamie chodziło z tym "kiedyś" co jest "teraz", ale pomysł zabawy w słownik wydał mi się superowy. Wprawdzie myślałem, że słownik to coś innego (np. jakiś rodzaj pocigu, zabawy w pocik), ale i tak jest fajnie. Oto więc ten słownik, słownik wyrazów moich, znaczy się.

Amen – to np. takie, co moja baba nosi na szyi, ale też to, co mama nosi w uszach albo to, co jest takim jakby panem w domu baby czy w drodze do parku. Moja mama nie lubi tego słowa za bardzo i zawsze, gdy usłyszy, że ja mówię „Amen”, mówi „Anna”, albo coś takiego. Lubię się tak bawić z moją mamą, w to mówienie na przemian znaczy się. A „Anna” też umiem powiedzieć, a co!

Anna – no właśnie, umiem. Ale nie wiem, co to znaczy. Raz w parku jedna baba mówiła do swojej dzidzi „Ania, Ania” i bardzo się śmiała, kiedy i ja zacząłem wołać „Anna, Anna”, więc to chyba fajne jakieś słowo jest.

Baba – no to wiadomo, co to jest. Baba daje dużo jeść, czasem tyle, że już nie chcę, ale ona cały czas daje i tak, jeść znaczy się.

Bacian – to taki ptak (kaka, znaczy się, po mojemu). Ale bardziej niż ptak to znaczy, że kocham (głównie moją mamę).

Baja – to jak mama czyta takie różne książeczki, ale też, jak wstajemy rano i mama mi przed śniadankiem puszcza (podchodzi w jedno takie miejsce i robi "cyk") taką baję w tym żółtym pokoju. I wtedy różni ludzie tak śmiesznie różne rzeczy mówią i sobie mogę słuchać i wyobrażać, co to znaczy.

Brumbrum – to już wiecie, ale przypomnę: to samochód, ale też rowerki i autobusy, i inne takie. Bardzo fajne to rzeczy są, te brumbrumki, znaczy się.

Butć – to to, co każdy zakłada na nogę, jedną, a potem drugą. Butćiem można też rzucić, jak się zezłości, znaczy się, jak ja się zezłoszczę, bo mama raczej nie rzuca.

Byzia – to to, gdzie są oczki, i nosek, i uszka, choć uszka są dalej bardziej, najpierw jest jednak byzia z noskiem i oczkami. Ona jest z przodu dzidzi, baby, dziadzi, mamy i wszystkich.

Ciach – tak, ale dopiero niedawno, zaczęła robić moja mama. Ciach jest wtedy, gdy np. włożę palec do takiego klocka od pocigu i on trochę wystaje, ten palec, znaczy się, i mama wtedy bierze swoją rękę i głośno mówi „Ciaach”, a ja się śmieję. To mama jeszcze raz mówi „Ciaaach”, a ja jeszcze bardziej się śmieję. To mama…

Ciacia – to na przykład ta, co mi przyniosła ten drewniany pocik i bajeczki, albo ta, która robiła ze mną „akuku”, jak u nas trochę (niedługo – szkoda!) mieszkała, albo ta, co ze mną jeździła brumbrumkami u baby jakoś niedawno.

Czimpaczi – to takie powiedzenie. Baba mnie nauczyła. Baba jakoś jak to mówi, to jej inaczej wychodzi (coś może tak: „ras, dwa, czy, kól paczy, a kólowa śpi”), ale dla mnie to jeszcze za trudne. Poza tym Czimpaczi też jest ładnie, prawda?

Dampa – to jest na przykład w drodze z parku do domu (albo odwrotnie) albo w domu, albo na schodach. To jest u góry i jak zrobić "cyk", to jest jasne, choć nie wszystkie dampy tak mają, np. ta w drodze do/z parku tak nie ma, bo jej się nie da zrobić "cyk", a może tylko - ja nie wiem, jak to zrobić, ten "cyk", znaczy się?).

Daaat’ – to jest wtedy, kiedy bardzo czegoś chcę, oj bardzo.

Dam-dam-dam-dam! – a to jest wtedy, kiedy już strasznie się zdenerwuję, że czegoś chcę, a wciąż tego nie dostaję.żeby mi nie dać, no jak?

Dinda – to jest w domu u baby-dziadzia, jak się do nich do domku jedzie, znaczy się. Wchodzi się wtedy do dindy i ona jedzie, i za chwilę już się jest u baby-dziadzi. Ale najfajniejsze w dindzie jest to, że tam można zrobić "cyk-cyk" i się takie czerwone małe światełka wtedy świecą, w tej dindzie znaczy się.

Dziadzia – no chyba nie muszę wam mówić, co to znaczy? Dziadzia jest najfajniejszy! Dziś kupił mi taką zabawkę, której jednak… trochę się boję. Ale i tak jest najfajniejszy, ten dziadzia znaczy się.

Dzidzia - to jest taka w wózku albo taka w piasku, albo taka na rowerku, albo taka na takich buciach z kółeczkami. Dzidzie są inne niż dorośli, choc niektóre sa już bardziej ode mnie duże, dużo bardziej duże. Ale to i tak są dzidzie.

Dziuła – to jest wtedy, gdy tam można włożyć palec albo nawet więcej palców. Dziuła jest bardzo ciekawa, bo tam jest pusto i się w niej dużo rzeczy może zmieścić. Lubię dziuły, ale bardziej dziadzię, lubię, znaczy się.
cdn.

sobota, 28 czerwca 2008

Chlebek – a czym to się je?

Dorośli wszystko zawsze robią tak samo albo – prawie tak samo. Na przykład jak jedzą, to zwykle siedzą, przy stole i biorą sobie jedzenie do takich talerzyków czy miseczek trochę podobnych do moich, ale zupełnie dziwnych, bo jak nimi rzucić na ziemię, to się rozsypują. O tym, że się rozsypują, te talerzyki dorosłych, znaczy się, wiem, bo kiedyś udało mi się rzucić takim maminym talerzykiem. Było dużo hałasu i z talerzyka na podłodze zrobiły się małe kawałeczki talerzykowe, takie różnej wielkości. Dziwne. Mama strasznie się wtedy zdenerwowała i krzyczała, żebym się nie ruszał, bo sobie coś złego zrobię. I to było jeszcze dziwniejsze, to jej krzyczenie, znaczy się, i zupełnie tego nie rozumiałem, bo przecież od razu dla każdego jasne było, że to talerzykowi coś się stało, nie mnie. Moja mama ma czasem jakieś takie pomysły…
No w każdym razie z tym jedzeniem to strasznie nudna sprawa jest, u dorosłych, znaczy się. I wiem, że mama chciałaby, żebym ja tak samo robił jak oni, to znaczy zawsze jadł na siedząco, przy stole, grzecznie i bez ruchu. Ale ja tak nie chcę i – przede wszystkim – nie umiem. No więc jak ja jem, mama strasznie się zwykle denerwuje i dużo krzyczy. „Łobuzie, jedz jak człowiek!”, mówi na przykład, co znaczy, że mam jeść jak dorośli po prostu. Nie wiem, dlaczego moja mama uważa, że to dorośli jedzą jak człowiek, a dzieci nie. Strasznie dziwna ta moja mama jest.
Ja przy jedzeniu wolę sobie pobiegać. Bo przecież tak dużo ciekawych rzeczy jest wokół! A to brumbrumek jakiś przyjedzie do sklepiku na dole i trzeba poobserwować i powiedzieć wszystkim, że jest, że stoi, że odjeżdża. A to pam jakiś ze swoim pieskiem idzie, a to kaka leci, a to dzidzia jedzie w wózeczku ze swoją mamą. Albo znów – zauważam mojego brumbrumka, którym się już długo (jakąś godzinkę) nie bawiłem i muszę sobie nim pojeździć po pokoju. A to piłka mi wpada (prawie sama, naprawdę) w ręce i trzeba nią rzucić, żeby trochę pocieszyć mamę (mama zawsze się śmieje i klaszcze jak w parku rzucam piłeczką, więc w domu też chcę jej zrobić tak samo przyjemność). A to jakiś kluczyk trzeba wypróbować, a to szafką trzasnąć, a to potańczyć przy muzyce…
No więc takie jedzenie po dorosłemu jest zupełnie dla mnie niemożliwe i nie wiem, dlaczego moja mama nie może tego zrozumieć i mi pozwolić jeść jak ja.
Dziś jednak było fajnie przy jedzeniu. Przynajmniej przez chwilę. Zupełnie inaczej, po prostu. Ale po kolei. Rano, jak wstaliśmy, mama zaprowadziła mnie jak zwykle do kuchni i na początek dała mi chlebek, żebym sobie go pogryzał, zanim mi coś lepszego (parówkę!!!) przygotuje. Ponieważ akurat nie było za oknem żadnego brumbrumka ani pama z pieskiem, ani kaki, ani dzidzi, postanowiłem się jakoś inaczej pobawić. Położyłem sobie chlebek na ziemi i stanąłem nad nim, by się zastanowić, co zrobić. Strasznie jednak smutny był ten chlebek tak sam, na tej ziemi. Ja zresztą też byłem strasznie smutny, bo w sumie chciało mi się jeść. Więc pomyślałem, że jak się schylę do tego chlebka na ziemi i jak go ugryzę, tam na tej ziemi, to i mnie, i jemu będzie weselej. I tak zrobiłem. Strasznie fajne było takie jedzenie, mówię wam! Ja sobie stałem i buzią próbowałem dostać leżący na ziemi chlebek i go popogryzać, a chlebek sobie spokojnie leżał, a ruszał się tylko wtedy, gdy się do niego zbliżałem, z moją buzią, znaczy się. To była naprawdę pyszna zabawa! I dla mnie, i dla chlebka. Szkoda tylko, że jak moja mama zobaczyła, co robię, to najpierw wprawdzie bardzo się śmiała, ale zaraz potem powiedziała: „Pimciu, no ja nie mogę, co to za pomysły!” i zabrała mi ten chlebek, posadziła mnie na krzesełku i kazała SPOKOJNIE jeść parówkę, która już była gotowa.
Ależ ta mama jest! W ogóle nie rozumie, że jeść można na różne sposoby – żeby nie było nudno ani mnie, ani jedzeniu (na przykład takiemu chlebkowi). I najgorsze jest to, że chyba nie uda mi się jej przekonać, że nie ma racji. Rany…

niedziela, 8 czerwca 2008

Tatamem do brumbrumka

Jestem już coraz większy, wiecie? A mama w dodatku mówi, że jestem też „zasiubiony z morzem”. I chyba chodzi jej wtedy o to, że jak byliśmy na wakacjach (niedawno – ale się wtedy działo, mówię wam!), to mnie tata zamoczył raz w takiej strasznie zimnej i strasznie wielkiej wodzie, która się pieniła co jakiś czas, ta woda znaczy się. A drugi raz – też mnie tata zamoczył, tylko w wodzie takiej wielkiej, ale zdecydowanie cieplejszej i bez pienienia się. No i wtedy, jak mnie tata pierwszy raz zamaczał, na tych wakacjach znaczy się, to mama właśnie pierwszy raz powiedziała coś takiego: „o, zasiubiny z morzem” i potem już cały czas powtarzała z dumą, że jestem taki już duży i taki już zasiubiony, z morzem znaczy się.
No a dziś z mamą, dziadziem i babą pojechaliśmy sobie tatamem (taki długi, co stuka i nie jeździe po ulicy, jak brumbrumki, tylko obok). W tatamie było fajnie, baba dawała mi jabłuszko, a taka jedna pani pozwoliła mi szarpać za swoje krzesło i cały czas mówiła do mamy „Nie szkodzi, niech sobie poszarpie” (bo mama ją przepraszała cały czas, naprawdę nie wiem, za co?). Poza tym jakoś tak się porobiło, że co chwilę się przesiadaliśmy, na różne miejsca, w tym tatamie, znaczy się. W końcu, jak już siedliśmy sobie wszyscy razem i jak już mama nakrzyczała o coś na babę, to akurat wszyscy musieliśmy wstać, bo już wychodziliśmy.
No ale to był dopiero początek atrakcji. Bo potem znaleźliśmy się na takim wielkim placu, gdzie strasznie głośno grała muzyka, było dużo ludzi, ale w tym też – dużo dzieci (czyli tak jak w parku albo na huśtawkach). I – rany! – był tam taki superkolorowy brumbrumek, do którego wsiadały tylko dzieci! Moja mama strasznie się bała i nie chciała mi pozwolić wsiąść do tego brumbrumka (mówiła cicho do dziadzia, że jestem… za mały? – też mi coś! Wszystko słyszałem i, naprawdę, ta moja mama ma dużo szczęścia, że ją lubię, bo by widziała, jakbym się okropnie obraził!). Ale w końcu się zgodziła, moja mama, znaczy się, i mogłem usiąść w tym brumbrumku. Koło mnie siedział inny chłopczyk, którego zna moja mama i ponoć ja też go znam, tego chłopczyka, znaczy się (nie przypominam sobie, moja mama chyba żartowała, wiecie?). Ale to było zupełnie nieważne, z tym chłopczykiem, znaczy się, bo zaraz brumbrumek ruszył i – rany!!! – ja, ja, JA kręciłem tym kółkiem do kierowania (no dobra, ten chłopczyk obok mnie też miał takie kółko, ale jego się mniej kręciło, bo… on za często patrzył na mnie)!!! I jak ja kierowałem tym brumbrumkiem, to mama najpierw chodziła cały czas za mną, to znaczy za tym brumbrumkiem, ale przy mnie, ale potem chyba jej się zakręciło w głowie, od tego chodzenia w kółko, znaczy się, bo przestała i zaczęła sobie rozmawiać na boku z jakimś panem, co ja go podobno też znam (strasznie dziwna ta mama! Wmawia mi jakieś takie rzeczy…).
Potem mama wzięła mnie do takiego innego brumbrumka i kucnęła obok mnie. Ten drugi mój brumbrumek stał na takim kole, na którym były różne rzeczy i zwierzątka, w których siedziały dzieci, a obok nich często kucał ich tata lub mama. I to koło w pewnym momencie zaczęło się obracać, a my – rzeczy, zwierzątka, dzieci, tatusiowie i mamusie – razem z nim. Ten brumbrumek, w którym ja siedziałem, był jednak niezbyt fajny, bo to kółko do kierowania wcale się w nim nie kręciło, tylko udawało. Szybko więc znudziła mi się ta zabawka i chciałem wysiadać z tego brumbrumka, żeby sobie gdzieś iść, ale mama z jakimś takim strachem zaczęła mnie do niego, tego brumbrumka, znaczy się, z powrotem wpychać i mówiła coś jakby takiego: „to niezbieczne, skarbie, usiądź spokojnie, zobacz, ile dzieci jest tu grzecznych”. Nie wiem naprawdę, mama była dziś jakaś strasznie dziwna! W końcu udało mi się ją przechytrzyć i sobie usiadłem na jej kolanach i tak sobie razem jeździliśmy w kółko jeszcze przez chwilę.
A ponieważ potem strasznie krzyczałem, to dziadzio jeszcze raz mnie posadził w tym pierwszym brumbrumku. Tym razem koło mnie siedziała jakaś dziewczynka, o której mama ani nikt już mi nie mówił, że ją znamy. I znów sobie kierowałem tym brumbrumkiem i znów było najfajniej na świecie. Ale po chwili trochę mnie zaczęła denerwować ta dziewczynka (strasznie niemrawo kręciła tym swoim kółeczkiem), więc chciałem jej pomóc i zacząć kręcić razem z nią. Ale ona, ta dziewczynka, znaczy się, zaczęła mnie odpychać. No to, sami rozumiecie, nie mogłem już dłużej zajmować się kierowaniem brumbrumkiem, bo musiałem ustalić coś z tą dziewczynką. Zacząłem ją lekko odpychać i szczypać, ale zobaczyła to moja mama i bardzo jej się to nie podobało. Coś tam do mnie krzyczała, na szczęście jednak ten brumbrumek jeździł bardzo szybko, więc mogłem udawać, że nie widzę, że coś się mojej mamie nie podoba. Niestety, zanim zdążyłem coś ustalić z tą dziewczynką, brumbrumek przestał jeździć i mama zabrała mnie, dziadzia i babę z tego placu.
Cóż, mam nadzieję, że jeszcze tam wrócimy, do tych wszystkich dzieci i kolorowych brumbrumków, znaczy się. Może do tego czasu zdążą też naprawić wszystkie kółeczka w tych brumbrumkach, żeby się wszystkie dobrze kręciły i żeby naprawdę można było kierować, a nie tylko – udawać. W razie czego, dam wam znać!

niedziela, 27 kwietnia 2008

Mama sapie, a niektóre pieski baaardzo urosły

Wczoraj było strasznie fajnie, bo pojechaliśmy z mamą i tatą na wycieczkę. Lubię wycieczki! Wycieczka jest wtedy, gdy mama rano zaraz po wstaniu bardzo się denerwuje i dużo rzeczy chce zrobić na raz, i szeleści papierami i woreczkami, do których chowa chlebek albo jabłuszka, i zbiera z domu różne rzeczy i chowa je do plecaka, i biega po całym domu, i krzyczy na tatę i nawet na mnie, i na różne rzeczy też, krzyczy, znaczy się (tego to już zupełnie nie rozumiem, więc nie pytajcie mnie, dlaczego tak robi), i...
Ale potem, jak już mama wszystko pozbiera, pochowa i na wszystkich i wszystko nakrzyczy, wychodzimy z domu i to jest właśnie ta wycieczka, to znaczy – wycieczkowa część właściwa. Wsiadamy wszyscy do samochodu i czasem od razu ruszamy, a czasem (na przykład tak jak wczoraj) mama lub tata, albo raz jedno, raz drugie (tak jak wczoraj właśnie), wracają jeszcze do domu po coś, czego zapomnieli dla siebie, dla mnie albo w ogóle tak… dla wycieczki, zapomnieli, znaczy się.
Żeby była wycieczka, trzeba długo jechać naszym brumbrumkiem. Na początku to jechanie jest strasznie fajne, ale potem tak strasznie dużo się jego robi, tego jechania, znaczy się, że zwykle sobie zasypiam i budzę się dopiero wtedy, jak już jesteśmy na miejscu.
Wczoraj miejsce wyglądało tak: była tam taka rzeka z wodą (ale nie taka jak u nas w parku, gdzie zwykle trochę czasu spędzamy z dziadziem czy babcią na spacerkach, nad rzeką, znaczy się, bo ta parkowa rzeka to jest strasznie bardzo mniejsza niż tamta, co ją wczoraj widzieliśmy na wycieczce), i takie wysokie skały, i dużo drzew, i trawy, i piesków – różnych (ale o tym za chwilę), i dzidziów, i kak (fruwających i nawet – rany, rany! – pływających), i słońca.
Miejsce spodobało mi się od razu.
Wycieczka wyglądała tak, że najpierw trochę szliśmy (to znaczy mama szła ze mną na pleckach, a tata szedł za nami, bo nie zdążył wyjść razem z mamą z samochodu, bo coś tam jeszcze robił, a mama już mnie wzięła i poszliśmy – tata się chyba o to strasznie denerwował), potem spotkaliśmy miejsce, gdzie było dużo ludzi i muzyka, i tam mama z tatą sobie siedli i coś pili, a ja sobie słuchałem muzyki i jadłem obiadek (na stojąco! – mówiłem, że fajne te wycieczki są?!). Potem, jak już zjadłem obiadek, a mama z tatą wypili, wstali, mama z tatą, znaczy się, i tata wziął mnie na plecki, a mama szła obok nas.
I tak sobie szliśmy, i już miałem zacząć się nudzić, ale na szczęście spotkaliśmy dużo domków i znów ludzi, i – to było naprawdę najbardziej ciekawe! – takie ogromne pieski, większe niż wszyscy ludzie, jakich kiedykolwiek widziałem! I ja do tych piesków za każdym razem robiłem jak zwykle „woł, woł!”, a moja mama się strasznie ze mnie śmiała, aż się zataczała tak śmiesznie od tego śmiania. W końcu, jak się już trochę uspokoiła, mama, znaczy się, zaczęła mi tłumaczyć coś, że to wcale nie są pieski, tylko… jakieś onie czy coś i że one nie robią „woł, woł”, ale „iiiicha” czy jakoś tak. Nic z tego wszystkiego nie zrozumiałem, więc nie pytajcie mnie, o co chodzi, i wcale mamie nie uwierzyłem, bo przecież dobrze widziałem, że to są pieski, tylko takie… większe po prostu. Myślę, że dorośli na wycieczkach starają się mówić różne śmieszne rzeczy po to tylko, by były one jeszcze fajniejsze, te wycieczki, znaczy się. O!
No i potem wyszliśmy od tych domków, ludzi i piesków, i weszliśmy tam, gdzie było dużo drzew i trawy. I wtedy znów zaczęło być śmiesznie, bo tata szedł ze mną przodem, a mama przystawała i szła coraz wolniej i strasznie przy tym sapała i coś mówiła o jakiejś… złej dycji czy czymś takim. Chyba chodziło jej o to, że ta droga była w górę i w górę (raz już byliśmy na podobnej wycieczce) i że się męczyła, tą drogą znaczy się.
Więc cała ta część wycieczki znów była przez chwilę fajna, bo jak mama za bardzo zostawała z tyłu, to tata się zatrzymywał i czekaliśmy na mamę, a mama – tak na niby, żeby mnie rozśmieszyć – robiła różne rzeczy, na przykład machała rękami do mnie, albo się schylała prawie do ziemi, albo brała się pod boki, albo wystawiała język, albo… Naprawdę, było bardzo śmiesznie! Ale potem od tego chodzenia i kołysania znów usnąłem i nie widziałem już, czy mama cały czas tak robiła, czy nie.
Ale myślę, że ciągle sapała, nie pytajcie mnie, dlaczego, tak myślę, znaczy się. I jeszcze myślę, że wolę, kiedy mama sapie, niż kiedy krzyczy. Choćby nawet ten krzyk miał być zapowiedzią najfajniejszej wycieczki świata! Na przykład takiej, jak wczoraj.

sobota, 19 kwietnia 2008

Dofryzjer i skracanie uszu

Ostatnio (ale jeszcze wcześniej niż wczoraj) mama po obiadku zabrała nas z tatą w jedno takie miejsce, które się nazywa „dofryzjer”. To miejsce jest niedaleko naszego domku, są tam takie duże lustra (jeszcze większe niż u nas w domu, to znaczy większe niż te, co się przesuwają razem z drzwiami w szafie i wtedy wszystko na chwilę znika: dzidzia, mama, tata i inne rzeczy, które wcześniej w tym lustrze – czy: w tej szafie? – były). I te lustra w tym dofryzjerze są na ścianie, a nie na szafie, jak w naszym domku.
W dofryzjerze jest też dużo miłych pań, które się uśmiechają, ale nie dotykają mnie od razu (nie cierpię tego!), nie głaszczą ani nie mówią „aj-ti-ti, bobasku” czy jakoś tak (tego też nie cierpię). I jeszcze jedna jest fajna rzecz w tym dofryzjerze – duże szyby, od ziemi do samej góry, przez które dokładnie widać wszystkie brumbrumki na ulicy, i te, co stoją, i te (to najważniejsze!), co jadą .
Ale dofryzjer ma też różne mniej fajne oraz zupełnie nietajne rzeczy. Na przykład jest tam taka maszyna, co strasznie dmucha i głośno szumi. Taką maszynę jedna z tych miłych pań w dofryzjerze przykładała innej pani do głowy (ta pani, co przykładała, stała i patrzyła na tę drugą panią, a dokładniej na jej głowę, a ta, co nie przykładała, tylko miała przykładaną, tę maszynę, znaczy się, to siedziała i patrzyła cały czas w jedno z tych wielkich luster). I ta maszyna rozdmuchiwała włosy, tej pani, co siedziała, znaczy się. Strasznie to było dziwne i nie wiem, o co w tym chodziło. Zupełnie. Ale wcale mi się to nie podobało.
Na szczęście mnie nikt żadnej dmuchającej maszyny nie przykładał do głowy, ale może to dlatego, że siedziałem na jednym fotelu razem z moją mamą, więc tej pani, co stała, trudno było pewnie wybrać głowę do przykładania maszyny, bo przecież ja mam jedną i mama ma jedną, głowę znaczy się, co razem daje więcej głów niż tych dmuchających maszyn, które w tym dofryzjerze są (bo ja tylko jedną widziałem, maszynę, znaczy się).
Ale ta miła pani, co stanęła za naszym fotelem, też chciała nam pokazać jedną taką maszynę. Inną. Ta maszyna była mniejsza niż ta dmuchająca, ale za to bardziej brzęcząca niż szumiąca. I to takim nieprzyjemnym brzękiem brzęcząca, znaczy się. No i ta nasza miła (?) pani zaczęła tę brzęczącą maszynę przykładać mi, MNIE!, do głowy i zabrzęczała mi, MNIE!, za uchem. Tego już było naprawdę za wiele! Ja rozumiem, dofryzjer, miłe panie, lustra, brumbrumki w całej okazałości i inne atrakcje, ale brzęczące maszyny??? O nie, nie cierpię brzęczących maszyn, zwłaszcza gdy brzęczą mi tuż za uchem! Nic więc dziwnego, że zacząłem strasznie wrzeszczeć i płakać i wszystkie te miłe panie oraz mój tato i mama strasznie się nagle zmartwili. Pani, ta miła, ta nasza, znaczy się, zaczęła mi machać takim wielkim pędzlem po twarzy i mówiła niby wesoło, ale tak naprawdę w wielkich nerwach, czułem to, więc mówiła: „kizi-mizi, kizi-mizi”, jak jakaś głupia. Moja mama mówiła za to do mnie „ej, łobuzie, bądź dzielny, skarbie, proszę, nie płacz”, tata wyciągnął skądś mojego szczurka (dziwne, nie wiedziałem, że szczurek też z nami poszedł do tego dofryzjera) i zaczął mnie rozśmieszać, ale bez powodzenia, bo przecież byłem wrzaskiem, nie śmiechem, te dwie inne panie, co jeszcze były w tym dofryzjerze, tez coś do mnie mówiły i coś chciały robić, ale już sam nie wiedziałem, co. No mówię wam, strasznie dużo się zamieszania nagle zrobiło, w tym dofryzjerze, znaczy się. W końcu mnie to zamieszanie znudziło, a poza tym mama mnie tak fajnie przytulała, więc przestałem już tak strasznie płakać i sobie tylko pochlipywałem. Poza tym nie mogłem już tak bardzo płakać, bo bym nie widział, co ta nasza miła pani mi robi. A ona zaczęła, sam nie wiem, kiedy, robić mi coś dziwnego koło głowy, już nie maszyną, ale takim czymś czarnym, podobnym do tego, co mi czasem moja mama przykłada do paznokci, żeby były krótsze. No i od tego przykładania przez tę naszą miłą panią, spadały mi co chwila włoski, wszędzie mi spadały, ale najbardziej to na twarz (i się wtedy przyklejały do moich łezek i okrrropnie drapały) i na sweter mamy. W końcu moja mama powiedziała, że już wystarczy i wtedy ta nasza miła pani bardzo głośno odetchnęła. A ja miałem już krótkie włoski. Wtedy poszliśmy sobie z mamą oglądać brumbrumki, a na fotelu siadł mój tata. I wiecie co? Jemu też ta miła pani jeździła tą samą maszyną po głowie, ale on ani nie płakał, ani nie wrzeszczał, ani nie wiercił się. Dorośli są naprawdę dziwni.
A dziś moja mama powiedziała, że musi mi trochę poprawić włoski po tym dofryzjerze. I wzięła to coś do obcinania paznokci i chciała coś mi tym, do paznokci, znaczy się, robić coś przy głowie. Nie wiem, o co jej chodziło, ale strasznie się od razu zdenerwowałem i z tego wszystkiego mama zamiast spaść mi trochę włosków o mało nie spadła mi uszka. To naprawdę było okropne!!! Strasznie bolało i szczypało! Płakałem i płakałem, a i moja mama wyglądała, jakby się miała zaraz rozpłakać! W końcu się jakoś uspokoiliśmy i się pocieszyliśmy, ale i tak niczego z tego wszystkiego nie rozumiem. A przede wszystkim nie wiem, czego moja mama chce od moich uszu, tata ma przecież o wiele większe, uszy, znaczy się, a mama wcale nie podchodzi do niego (nigdy, przysięgam, nie widziałem ani razu!) i nie chce mu ich spadać, tych jego uszu, znaczy się. A mnie? Dlaczego chciała? Dorośli są naprawdę strasznie strasznie dziwni.
I jeszcze jedno. Po tym dofryzjerze moja mama zamiast mówić do mnie normalnie, czyli „łobuzie” albo „chłopie”, zaczęła mówić „łysolku”. Nie wiem, ale jakoś wcale mi się to nie podoba…

poniedziałek, 7 kwietnia 2008

Niech żyje organizacja!

Lubię takie dni, jak dzisiejszy. Rano długo jestem sam tylko z mamą i dzieje się dużo ciekawych rzeczy. Dużo też jest krzyku, głównie mamy, która się złości, jak coś idzie nie po jej myśli. Ale ja też sobie od czasu do czasu krzyczę, głównie wtedy, gdy moja mama robi coś nie po mojej myśli, czyli – przerywa mi zabawę w najlepszym jej momencie, tej zabawy, znaczy się.
W dni takie, jak dzisiejszy, oprócz tego, że się dobrze bawię, najbardziej często też zastanawiam się, o co tak naprawdę chodzi tym dorosłym, a dokładniej – o co chodzi mojej mamie. Bo jest tak: gdy mama jest ze mną sama, zwykle organizuje mi jakieś fajne zajęcia i robi tak, że dzieje się dużo różnych rzeczy. Ale potem, jak te rzeczy się dzieją i jak ja bawię się w najlepsze, wydaje mi się, że mama ma pretensje, że się dzieją, te rzeczy, znaczy się, zamiast się z nich cieszyć razem ze mną.
Dziś na przykład. Mama zorganizowała mi, że:
- zaatakował mnie kwiatek, ten duży, co stoi na ziemi w pokoju; zaczęło się wprawdzie od tego, że to ja pociągnąłem go za listek, a wtedy on na mnie spadł i obsypał mnie takim czarnym czymś, co ma trochę grudek i z czego wychodzi ten kwiatek; nie żałuję, że mnie obsypał, i tak było całkiem fajnie!;
- rzuciła się na mnie huśtawka; nie wiem w sumie, dlaczego, się rzuciła, znaczy się, bo ja ją tylko chciałem trochę przesunąć, więc nie musiała się rzucać, nie?;
- wysypałem sobie wszystkie rzeczy, i mamy, i moje; chodzi o te, które mama zbiera najpierw w łazience, a jak już ich dużo uzbiera, to je wkłada do pralki, czyli tej takiej białej szafki, co się kręci w środku i warczy, a potem je mama wiesza na takim białym z drutami, co już dwa urwałem, te druty, znaczy się; no więc z tych rzeczy, co je wysypałem, zrobił się taki fajny i mięciutki dywanik w łazience, ale mama tego (naprawdę nie wiem, dlaczego) w ogóle nie doceniła i szybko z powrotem pochowała wszystkie te rzeczy i zabrała mnie z łazienki;
- wysypałem różne takie różności, które nie wiem, jak się nazywają, ale są w szafie w takich workach i reklamówkach (część jest też w takiej szarej skrzynce) i czasem (wiem, bo raz widziałem!) wyjmuje je tata, żeby coś „przyprawić w domu”, jak mówi moja mama, tak trochę jakby ze śmiechem to mówi, ale nie wiem, o co to chodzi, z tym przyprawianiem, znaczy się, i z tym jakby śmiechem, więc się nad tym nie zastanawiam;
- zjadłem trochę takiego czegoś, co było na moim buciu; no tym, w którym chodzę na spacerki, nie tym po domu; i sam wiem, nie było to wcale dobre, ale naprawdę, moja mama nie musiała aż TAK krzyczeć, i tak więcej nie chciałem tego jeść, głupi w końcu nie jestem!;
- popstrykałem sobie (NARESZCIE!) trochę tym pstryczkiem, co jest na takiej szarej długiej rzeczy z okrągłymi dziurami pod mamy biurkiem w pokoju; niestety, mama strasznie szybko zobaczyła, co robię i zabrała mnie spod biurka krzycząc „łobuzie, NIE wolno, kopnie cię prąd!!!”; rany, nie wiem, o co tyle krzyku, o te trzy pstryk-pstryczki?
Tak, mama strasznie fajnie mi to wszystko zorganizowała. I kilka jeszcze innych rzeczy, których już nie pamiętam. Naprawdę świetnie się bawiłem, tylko nie wiem, o co moja mama była taka zła? Ale potem przyjechał tato i pojechaliśmy razem na wycieczkę. I też było fajnie, tylko… jakby mniej zorganizowana była, ta wycieczka, znaczy się.

wtorek, 25 marca 2008

Daaa-t’!

Ostatnio jestem okropnie zajęty. Zajmują mnie różne rzeczy, a jest ich tak dużo, że sam chyba nie potrafiłbym ich wszystkich wymienić, bo na pewno o którejś w końcu bym zapomniał. Ale mogę powiedzieć tyle, że wszystkie te zajmujące mnie (ogromnie!) rzeczy łączy jedno: zawsze zabawę w najfajniejszym momencie przerwać mi musi mama albo babcia, albo tata, albo jeszcze ktoś inny, krzycząc: „Nieee! Nie WOlno!”. Wtedy muszę zacząć głośno krzyczeć, żeby wszyscy zobaczyli, że taka przerwa wcale mi się nie podoba i że wolałbym, żeby mi nie przerywano, tylko pozwolono skończyć to, co zacząłem. Zwykle jednak taki krzyk nic nie daje. Ale ciągle próbuję od nowa zaczynać zabawę i od nowa krzyczę, nawet jeszcze głośniej, no bo kto powiedział, że za którymś, bardzo kolejnym, razem mój krzyk nie poskutkuje i będę mógł w końcu zobaczyć, co się stanie, jak pogryzę buć albo jak pozrzucam wszystkie te brzęczące naczynia z szafki, albo jak wywrócę cały kosz na śmieci i zajrzę na jego dno, albo jak otworzę z trzaskiem po raz baaardzo już kolejny szufladę, w której pochowane są różne takie dziwne i brzęczące rzeczy, albo jak przechylę ten duży kwiatek w pokoju, albo jak…
W sumie to czasami naprawdę nie wiem, o co chodzi tym wszystkim mamom, tatom, dziadkom, babciom i innym. Dlaczego nie potrafią się bawić, wolą za to robić te swoje nudne i ciągle powtarzalne rzeczy, zamiast co jakiś czas próbować coś zmienić, zrobić inaczej, sprawdzić, jak będzie, gdy się coś wywróci, zrzuci, pogryzie czy podrze. I – dlaczego, jeśli sami nie potrafią się bawić, zabraniają tego też mnie?? Tego to już w ogóle naprawdę NIE ROZUMIEM najbardziej najzupełniej.
Taki buć na przykład. No dobra, wiem, że jak go założę (to znaczy: jak mama mi go założy albo ktoś, bo ja jeszcze nie umiem), a na drugą nóżkę drugiego i potem jak mnie mama podniesie i zacznie prowadzić, to lepiej mi będzie chodzić niż bez nich, tych buciów znaczy się. Ale czemu nie sprawdzić, choćby tylko raz, czy ten buć pasuje na przykład do mojej miseczki na zupkę albo – czy na pewno wciąż tak nijako smakuje jak wczoraj i przedwczoraj, i jeszcze wcześniej, albo – czy smakuje tak samo przy pierwszym, jak i przy kolejnych gryzach? Bo może ten pierwszy gryz, gryz rozpoznawczy i robiony w pośpiechu (pamiętam przecież, że za chwilę ktoś z krzykiem wyrwie mi bucia i już nie będę mógł dalej go smakować), wcale nie jest taki sam, jak gryzy kolejne?
Albo taka kaka, ta do kąpieli znaczy się, nie ta z nocniczka, co mi siedzi na pleckach, kiedy mnie mama sadza na nim, na nocniczku znaczy się. No więc czy ta kaka, zrzucona po raz kolejny do wanny czy na podłogę, na pewno ciągle będzie taka sama? I czy na pewno na moje „Daaa-t’!” znowu ją dostanę do rączek? Bo przecież czasem mama mówi na te moje bardzo kolejne już „Daa-t’!” tak dziwnie jakoś (jakby była zła czy coś?): „Boooże, jakie to dziecko jest ramatyczne!” (nie pytajcie mnie, co to znaczy, bo sam nie wiem, ale jedno wam mogę powiedzieć: ramatyczne na pewno nie znaczy „grzeczne” czy „kochane”).
No właśnie, bo przecież z tego wszystkiego zapomniałem wam powiedzieć, że ja mówię. Na razie niedużo, ale potrafię już często dzięki temu mojemu mówieniu dostać to, czego chcę. Prawie zawsze. Wiem, wiem, kiedyś opowiadałem wam, że mówienie jest głupie. Dalej tak mi się wydaje. Ale ostatnio odkryłem, że mówienie może też być zabawne. Można sobie tak świszczeć tym mówieniem przez zęby i podśpiewywać, i być głośnym albo cichym (rzadko tym cichym, bo – po co?), i być (w końcu) tym, no, ramatycznym. Można się też mówieniem kłócić albo droczyć. A najbardziej można się tak droczyć z moją mamą (bardzo to lubię, wiecie?!). Na przykład: mama mówi „ma-ma”, wyraźnie i powoli, żebym zrozumiał i grzecznie powtórzył. A ja mówię „ba-ba” (tez wyraźnie, ale nie powoli). To mama znów mówi (trochę głośniej) „ma-ma, ma-ma”, a ja na to (jeszcze trochę bardziej głośniej) „baba, baba, babababa” i tak sobie gadamy czasem bardzo długo, tak długo, aż w końcu mama się zdenerwuje i… kończy tę zabawę. Rany, ale ta moja mama jest! W ogóle nie potrafi się bawić!

środa, 6 lutego 2008

Mama, ja i pi-pi-demia

Ostatnio w domu jest naprawdę smutno, aż zaczynam się denerwować, czy to aby już nie na zawsze tak zostanie. To by było strasznie okropne, aż nie mogę sobie tego w ogóle wyobrazić.
A wyglądało to tak (po kolei).
Najpierw nie było babci. Mama mówiła, że babcia jest chora i nie może nas na razie odwiedzać. Ale wtedy to jeszcze było całkiem wesolutko, oj tak, choć myślałem (wtedy) inaczej. Nie wiedziałem jednak, jak to jest, kiedy robi się całkiem, od początku dnia do jego końca, smutno. Teraz już wiem i wcale się z tego… nie cieszę.
Potem zabrakło dziadka. Jednego dnia jeszcze byliśmy w parku na huśtaweczkach, a tu następnego mama wróciła po moim obiadku (chociaż miała przyjść dopiero wieczorem, wyraźnie słyszałem, jak mówiła to do mojej niani tamtego ranka) i powiedziała, że dziadek też jest chory i musi zostać ze mną. Wtedy bardzo się ucieszyłem, bo wtedy mamy było ze mną mało (nie to co teraz). Ale okazało się, że to, że dziadek jest chory, znaczy, że przestaje do mnie przychodzić. Gdybym to wiedział, wcale bym się tak nie śmiał do mamy, wtedy, po obiadku!
Więc przez kilka dni nie przychodziła ani babcia, ani dziadek – uwierzycie? W ogóle ich nie widziałem, tylko mama albo niania powtarzały, że to zupka od babci, że dziadek kazał mnie ucałować (strasznie to dziwne, skoro chciał mnie pocałować, czemu nie przyszedł? Przecież wie, jak okropnie bardzo go lubię!), że się oboje o mnie martwią i pytają, czy jestem zdrowy. No wtedy jeszcze byłem…
Choć pewnego dnia zacząłem się czuć naprawdę źle, było mi gorąco i w nosie miałem takie dziwne coś, przez co nie mogłem dobrze oddychać (dalej mam), a w gardełku mnie drapało (wciąż mnie drapie). Ciągle też chciało mi się spać i nic mi się nie podobało. Mama mówiła, że strasznie rozrabiam, a potem zaraz próbowała mnie przytulać i pocieszać. Ale nic mi nie pomagało.
Na szczęście nie trwało to długo, choć, na nieszczęście, to wcale nie był koniec tych niespodzianek w naszym domu.
Bo akurat, jak mi już trochę przeszło, do mamy zadzwonił telefon i mama potem się rozpłakała i powiedziała, że ona już tego wszystkiego nie wytrzyma. To było strasznie dziwne. Potem mnie bardzo przytulała i mówiła, że moja niania już nigdy do mnie nie przyjdzie, bo ma jakieś problemy. Wtedy myślałem, że żartuje, ale dziś zaczynam wierzyć, że mówiła najbardziej najserio na świecie!
Potem zachorował tato i w ogóle już do nas nie przychodzi, od kilku dni, a potem (jakoś… nie pytajcie mnie, bo dokładnie nie wiem, ile poupływało obiadków między tymi nowinami, które mówiła mi mama) mama powiedziała, że dziadek jest w szpitalu. Nie wiem, co to jest szpital, ale mama mi wyjaśniła, że to taki jakby dom, tylko że w tamtym domu wszyscy są chorzy. Dziwne, w naszym domu też wszyscy są chorzy (no może oprócz mamy, choć – kto wie? Mama mówiła mi przecież, że u nas w domu jest pi-pi-demia, a to znaczy, że wszyscy od wszystkich biorą po kolei chorobę i się robią chorzy), więc nie rozumiem, czemu dziadek musiał jechać do innego domu, do obcych ludzi (bo tak mama mi mówiła: „dziadek tam jest biedny, bo nikogo tam nie zna, łobuzie”). Może dziadek nas już nie lubi? To by było najbardziej najsmutniejsze w tym wszystkim!
No więc teraz cały czas jestem sam z mamą. Choć nie, ostatnio zaczęła trochę do nas przychodzić znów babcia, mama powiedziała, że już wyzdrowiała. Może już się kończy ta pi-pi-demia? I może… No bo ile czasu może być tak smutno?!