wtorek, 25 marca 2008

Daaa-t’!

Ostatnio jestem okropnie zajęty. Zajmują mnie różne rzeczy, a jest ich tak dużo, że sam chyba nie potrafiłbym ich wszystkich wymienić, bo na pewno o którejś w końcu bym zapomniał. Ale mogę powiedzieć tyle, że wszystkie te zajmujące mnie (ogromnie!) rzeczy łączy jedno: zawsze zabawę w najfajniejszym momencie przerwać mi musi mama albo babcia, albo tata, albo jeszcze ktoś inny, krzycząc: „Nieee! Nie WOlno!”. Wtedy muszę zacząć głośno krzyczeć, żeby wszyscy zobaczyli, że taka przerwa wcale mi się nie podoba i że wolałbym, żeby mi nie przerywano, tylko pozwolono skończyć to, co zacząłem. Zwykle jednak taki krzyk nic nie daje. Ale ciągle próbuję od nowa zaczynać zabawę i od nowa krzyczę, nawet jeszcze głośniej, no bo kto powiedział, że za którymś, bardzo kolejnym, razem mój krzyk nie poskutkuje i będę mógł w końcu zobaczyć, co się stanie, jak pogryzę buć albo jak pozrzucam wszystkie te brzęczące naczynia z szafki, albo jak wywrócę cały kosz na śmieci i zajrzę na jego dno, albo jak otworzę z trzaskiem po raz baaardzo już kolejny szufladę, w której pochowane są różne takie dziwne i brzęczące rzeczy, albo jak przechylę ten duży kwiatek w pokoju, albo jak…
W sumie to czasami naprawdę nie wiem, o co chodzi tym wszystkim mamom, tatom, dziadkom, babciom i innym. Dlaczego nie potrafią się bawić, wolą za to robić te swoje nudne i ciągle powtarzalne rzeczy, zamiast co jakiś czas próbować coś zmienić, zrobić inaczej, sprawdzić, jak będzie, gdy się coś wywróci, zrzuci, pogryzie czy podrze. I – dlaczego, jeśli sami nie potrafią się bawić, zabraniają tego też mnie?? Tego to już w ogóle naprawdę NIE ROZUMIEM najbardziej najzupełniej.
Taki buć na przykład. No dobra, wiem, że jak go założę (to znaczy: jak mama mi go założy albo ktoś, bo ja jeszcze nie umiem), a na drugą nóżkę drugiego i potem jak mnie mama podniesie i zacznie prowadzić, to lepiej mi będzie chodzić niż bez nich, tych buciów znaczy się. Ale czemu nie sprawdzić, choćby tylko raz, czy ten buć pasuje na przykład do mojej miseczki na zupkę albo – czy na pewno wciąż tak nijako smakuje jak wczoraj i przedwczoraj, i jeszcze wcześniej, albo – czy smakuje tak samo przy pierwszym, jak i przy kolejnych gryzach? Bo może ten pierwszy gryz, gryz rozpoznawczy i robiony w pośpiechu (pamiętam przecież, że za chwilę ktoś z krzykiem wyrwie mi bucia i już nie będę mógł dalej go smakować), wcale nie jest taki sam, jak gryzy kolejne?
Albo taka kaka, ta do kąpieli znaczy się, nie ta z nocniczka, co mi siedzi na pleckach, kiedy mnie mama sadza na nim, na nocniczku znaczy się. No więc czy ta kaka, zrzucona po raz kolejny do wanny czy na podłogę, na pewno ciągle będzie taka sama? I czy na pewno na moje „Daaa-t’!” znowu ją dostanę do rączek? Bo przecież czasem mama mówi na te moje bardzo kolejne już „Daa-t’!” tak dziwnie jakoś (jakby była zła czy coś?): „Boooże, jakie to dziecko jest ramatyczne!” (nie pytajcie mnie, co to znaczy, bo sam nie wiem, ale jedno wam mogę powiedzieć: ramatyczne na pewno nie znaczy „grzeczne” czy „kochane”).
No właśnie, bo przecież z tego wszystkiego zapomniałem wam powiedzieć, że ja mówię. Na razie niedużo, ale potrafię już często dzięki temu mojemu mówieniu dostać to, czego chcę. Prawie zawsze. Wiem, wiem, kiedyś opowiadałem wam, że mówienie jest głupie. Dalej tak mi się wydaje. Ale ostatnio odkryłem, że mówienie może też być zabawne. Można sobie tak świszczeć tym mówieniem przez zęby i podśpiewywać, i być głośnym albo cichym (rzadko tym cichym, bo – po co?), i być (w końcu) tym, no, ramatycznym. Można się też mówieniem kłócić albo droczyć. A najbardziej można się tak droczyć z moją mamą (bardzo to lubię, wiecie?!). Na przykład: mama mówi „ma-ma”, wyraźnie i powoli, żebym zrozumiał i grzecznie powtórzył. A ja mówię „ba-ba” (tez wyraźnie, ale nie powoli). To mama znów mówi (trochę głośniej) „ma-ma, ma-ma”, a ja na to (jeszcze trochę bardziej głośniej) „baba, baba, babababa” i tak sobie gadamy czasem bardzo długo, tak długo, aż w końcu mama się zdenerwuje i… kończy tę zabawę. Rany, ale ta moja mama jest! W ogóle nie potrafi się bawić!