niedziela, 14 października 2007

Gi, gi, kokietko

Dziś z mamą i tatą pojechaliśmy do Zosi.
Mama wytłumaczyła mi, że Zosia to jest moja nowa koleżanka, która urodziła się w środę i leży sobie w szpitalu. Bardzo byłem ciekaw tej Zosi, bo ja lubię poznawać nowych ludzi, zwłaszcza gdy mama mówi o nich takim specjalnym tonem, żebym wszystko dobrze zrozumiał – jeśli wiecie, co mam na myśli. Więc strasznie się zdziwiłem, kiedy się okazało, że Zosię poznawali tylko mama i tata, a ja nie, choć to przecież miała być moja koleżanka, a nie ich. Może jednak nie wszystko z tych wyjaśnień mamy zrozumiałem?
W ogóle cała ta podróż do Zosi była bardzo tajemnicza. Po pierwsze, mama nie wzięła mi ani wózeczka (z tego akurat się ucieszyłem, bo niezbyt lubię podróżować w wózeczku – widać z niego za mało z tych wszystkich rzeczy, które chciałoby się zobaczyć), ani nosidełka (to już było mniej fajne, bo z nosidełka widać wszystko oprócz mamy, ale mamę za to cały czas dobrze czuć, więc podróżowanie w nosidełku jest naprawdę super). Po prostu: wzięła mnie na ręce i tak sobie pojechaliśmy tramwajem.
I już w tramwaju stało się coś, czego nie rozumiem. Bo przecież usnąłem na kolanach mamy, gdy tramwaj jak zwykle zaczął tak przyjemnie nami kołysać: stuk-stuk, trrrr, stuk-stuk… Obudziłem się za to na kolanach taty, już bez kołysania i bez tramwaju, za to w jakimś obcym miejscu, przez które przechodziło mnóstwo ludzi (może dlatego, że tam, w tym miejscu, drzwi same się otwierały i zamykały, więc łatwo było im przechodzić?). Nic więc dziwnego, że musiałem wszystkim o tym tajemniczym tramwajowym zdarzeniu opowiedzieć. Zacząłem pokrzykiwać do tego mnóstwa ludzi: „O! ooo! Oo!”, a tata wziął mnie zaraz na ręce i zaczął ze mną chodzić tam i z powrotem. Pewnie chciał mieć pewność, że na pewno wszyscy dobrze usłyszą, co mam im do powiedzenia. Dziwny ten tata, czyżby nie widział, że krzyczę już tak głośno, że prawie wszyscy się na mnie oglądają? W każdym razie nie wiem, dlaczego mama, kiedy nagle skądś do nas przyszła, powiedziała jakby z wyrzutem: „Czemu tak krzyczysz, krzykaczu słodki? Może już wystarczy?”. Czyżby ona z kolei nie rozumiała, że kiedy ma się w środku takie ogromne zdziwienie, to ono musi wyjść z tego naszego środka z takim „O! ooo!” właśnie?
Potem mama wytłumaczyła mi, że jesteśmy już w szpitalu i że ona już widziała moją koleżankę Zosię, a teraz pójdzie zobaczyć ją tata, tę Zosię. Trochę zaniepokoiło mnie to, że choć to moja koleżanka, ta Zosia, nie ja ją widziałem pierwszy. A potem się zdenerwowałem jeszcze bardziej, bo sobie pomyślałem, że to w ogóle dziwne, że do tej Zosi nie poszliśmy wszyscy razem, z tatą i mamą – przecież to chyba nie dlatego, że usnąłem w tramwaju?
Ale wtedy przyszła ta gruba pani i zaczęła do mnie (tak mi się przynajmniej wydawało) mówić jakoś tak od rzeczy: „Gi, gi, jestem chłopczykiem czy dziewczynką?” – „Chłopczykiem” (nie wiedzieć czemu odpowiedziała mama, przecież ona nie jest chłopczykiem i to nie ją ta pani pytała), „Gi, gi, a ile już masz?” – „Prawie osiem miesięcy” (znów jakoś dziwnie wtrąciła się mama), „Gu, gu, a uśmiechniesz się do mnie?” (tu mama nic nie odpowiedziała, ale chyba też się nie uśmiechnęła, czemu akurat wcale się nie zdziwiłem), „Gu, gu, ale jestem słodki, będę ciągle dziewczyny podrywał, prawda, gu, gu?” – „Pewnie” (odpowiedziała nieco zdenerwowana już mama, a ja się lekko uśmiechnąłem, bo już zupełnie nie wiedziałem, o co chodzi), „Gi, gi, gi, ale ze mnie kokietka, pa, pa, pa, kokietko” – powiedziała, zachłystując się z radości ta dziwna pani i sobie poszła. Naprawdę nic z tego nie zrozumiałem.
A potem przyszedł tata, powiedział, że on już też widział tę Zosię, więc… możemy już iść. No to już było zupełnie najdziwniejsze! Przecież ja też chciałem zobaczyć tę Zosię, bo nigdy jeszcze żadnej Zosi nie widziałem! I przecież tylko dlatego odpoczywałem sobie w tramwaju, bo chciałem jak najwięcej sił na tę Zosię sobie zostawić! A w ogóle – to „moja nowa koleżanka jest”!!!
Moje protesty nic nie dały. Nic też nie dało nawet to, że na mój płacz z jakiegoś pokoju wyszła pani w białym ubraniu i zapytała ze strachem: „Państwo do Rentgena? z TYM dzieckiem?”. Już miałem się ucieszyć, bo pomyślałem, że jak nie Zosię, to może chociaż tego jakiegoś Rentgena poznam, ale mama szybko powiedziała: „Nie, nie” i… wyszliśmy ze szpitala.
Wiem, jak następnym razem pójdziemy do jakiejś „mojej nowej koleżanki”, to najpierw uśpię tatę i mamę, a potem sobie ją sam, tę koleżankę, popoznaję!

Brak komentarzy: